Wygrałam fortunę, ale straciłam rodzinę? Moja walka o sens po wygranej w totolotka
– Mamo, czy ty naprawdę jesteś poważna? – głos mojej córki, Julii, drżał od złości i niedowierzania. Stała w kuchni, oparta o blat, z zaciśniętymi pięściami. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a ja czułam, jakby cały świat nagle zwęził się do tej jednej rozmowy.
Jeszcze dwa tygodnie temu byłam zwyczajną kobietą z Radomia. Pracowałam w bibliotece, mąż – Andrzej – był nauczycielem historii. Nasze życie było spokojne, przewidywalne, czasem nużące, ale bezpieczne. Aż do tego dnia, kiedy sprawdziłam kupon Lotto. 650 000 000 złotych. Sześćset pięćdziesiąt milionów. Przez kilka minut nie mogłam oddychać. Andrzej patrzył na mnie jak na wariatkę, dopóki nie pokazałam mu wyników.
Pierwsze dni były jak sen. Telefony od rodziny, znajomych, dziennikarzy. Wszyscy gratulowali, pytali o plany. Andrzej był w euforii – już widział naszą nową willę pod Warszawą, podróże po świecie, samochody dla dzieci. Ale ja… ja czułam coś innego. Strach? Może odpowiedzialność? Zawsze powtarzałam dzieciom, że pieniądze nie są najważniejsze.
Zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości. Andrzej chciał podzielić wygraną między naszą trójkę dzieci: Julię, Pawła i najmłodszą Zosię. Każdemu po kilkadziesiąt milionów. – Niech mają start w życie – mówił z przekonaniem.
Ale ja nie mogłam przestać myśleć o tym, ile dobrego można zrobić za takie pieniądze. O ludziach bez domów, dzieciach w domach dziecka, szpitalach bez sprzętu. W nocy nie spałam, przewracałam się z boku na bok. W końcu powiedziałam Andrzejowi:
– Chcę przekazać większość wygranej na cele charytatywne.
Myślałam, że zrozumie. Przecież zawsze byliśmy zgodni w sprawach wartości. Ale on patrzył na mnie jak na obcą osobę.
– Oszalałaś? To są nasze pieniądze! Dzieci będą miały wszystko! – krzyczał.
– A co będą warte te pieniądze, jeśli ich rozpieścimy? Jeśli nie nauczą się pracować? – próbowałam tłumaczyć.
– To nie twoja decyzja! – wybuchł.
Od tego momentu zaczęło się piekło. Julia przestała się do mnie odzywać. Paweł napisał mi SMS-a: „Nie wierzę, że możesz nam to zrobić”. Zosia płakała po nocach i błagała, żebym się rozmyśliła.
W mediach pojawiły się artykuły: „Radomska milionerka oddaje fortunę na biednych”. Dzwonili dziennikarze, pytali o motywacje. Jedni mnie chwalili, inni wyzywali od głupich idealistek.
W domu panowała cisza jak przed burzą. Andrzej zamknął się w sobie. Przestał ze mną rozmawiać o czymkolwiek poza sprawami codziennymi. Dzieci patrzyły na mnie jak na zdrajczynię.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z Julią.
– Córciu…
– Nie mów do mnie tak – przerwała mi ostro. – Wiesz, ile razy marzyłam o tym, żeby nie musieć martwić się o przyszłość? Żeby mieć własne mieszkanie? Żeby nie musieć harować za grosze?
– Ale przecież dostaniesz wsparcie…
– Wsparcie?! Ty nawet nie wiesz, co to znaczy być młodym dzisiaj! Wszystko jest drogie! Ty miałaś łatwiej!
Zamilkłam. Może miała rację? Może byłam zbyt surowa?
Ale potem przypomniałam sobie własne dzieciństwo – bieda, ciasnota w bloku na Plantach, matka pracująca na dwa etaty i ojciec pijak. To właśnie te doświadczenia nauczyły mnie walczyć o siebie i innych.
Zaczęłam działać: założyłam fundację „Nowy Start”, przekazałam pierwsze 200 milionów złotych na budowę domów dla samotnych matek i stypendia dla zdolnych dzieci z ubogich rodzin. Media znów się rozpisywały – raz pochlebnie, raz złośliwie.
W domu było coraz gorzej. Andrzej zaczął nocować u kolegi. Julia wyprowadziła się do chłopaka. Paweł przestał odbierać telefony. Tylko Zosia czasem przychodziła do mnie wieczorem i przytulała się bez słowa.
Pewnej nocy usiadłam sama przy kuchennym stole i płakałam. Czy naprawdę zrobiłam dobrze? Czy można być dobrym człowiekiem i jednocześnie dobrą matką?
Minęły miesiące. Fundacja rosła w siłę – pomagała setkom ludzi. Dostałam list od dziewczyny z domu dziecka: „Dzięki Pani mam szansę na studia”. To dawało mi siłę.
Ale rodzina… Rozpadaliśmy się coraz bardziej. Andrzej wniósł pozew o rozwód. Julia przestała przyjeżdżać nawet na święta.
Któregoś dnia spotkałam ją przypadkiem na rynku.
– Mamo…
– Julka…
Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu.
– Wiesz… może kiedyś ci wybaczę – powiedziała cicho i odeszła.
Zostałam sama z pieniędzmi i poczuciem winy.
Czasem pytam siebie: czy można być szczęśliwym, jeśli cena za dobro jest aż tak wysoka? Czy naprawdę musiałam wybierać między miłością do innych a miłością do własnych dzieci?
A Wy… co byście zrobili na moim miejscu?