„Wszyscy bliscy się ode mnie odwrócili, kiedy dziecko zachorowało”: Historia, która mogła spotkać każdą z nas
– Magda, nie możesz tak się rozklejać! – głos mojej mamy przeszył ciszę w kuchni jak nóż. Stałam oparta o blat, z mokrą od łez twarzą, a ona patrzyła na mnie z tą swoją surową miną. – Trzeba było studiować, a nie rodzić dzieci. Wtedy byś normalnie zarabiała i nie musiała się martwić.
To był ten moment, kiedy poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Jeszcze kilka miesięcy temu byłam szczęśliwą kobietą – miałam kochającego męża, rodziców, brata, przyjaciółki, które dzwoniły codziennie. Wojtek urodził się zdrowy i silny. Wszyscy przychodzili go oglądać, przynosili prezenty, cieszyli się razem ze mną. Myślałam, że moje szczęście jest otoczone kamiennym murem i nic nie może go naruszyć.
A potem przyszła ta noc. Wojtek miał cztery miesiące. Obudził się z płaczem, którego nie znałam – przeszywającym, rozpaczliwym. Miał gorączkę, której nie dało się zbić. Z mężem pojechaliśmy na SOR. Diagnoza: zapalenie opon mózgowych. Lekarz patrzył na nas poważnie. – Proszę być przygotowanym na wszystko – powiedział cicho.
Od tego momentu wszystko się zmieniło. Przez dwa tygodnie praktycznie mieszkałam w szpitalu. Mąż musiał wrócić do pracy, bo ktoś musiał zarabiać na leki i rachunki. Rodzice przyjechali raz – mama przyniosła mi kanapki i powiedziała, żebym się nie mazgaiła. Brat napisał SMS-a: „Trzymaj się”. Przyjaciółki przestały dzwonić. Może bały się mojej rozpaczy? Może nie wiedziały, co powiedzieć?
Wojtek przeżył, ale nie wyszedł z tego bez szwanku. Lekarze powiedzieli: „uszkodzenie słuchu, możliwe opóźnienia w rozwoju”. Wróciliśmy do domu i wtedy zaczęło się prawdziwe piekło. Rehabilitacje, wizyty u specjalistów, codzienna walka o każdy uśmiech synka. Mąż coraz częściej wracał późno z pracy. – Muszę dorobić – tłumaczył się, ale widziałam w jego oczach zmęczenie i rezygnację.
Pewnego wieczoru usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
– Magda… Ja nie wiem, czy dam radę tak żyć – powiedział cicho.
– Co masz na myśli?
– To wszystko mnie przerasta. Ty jesteś silniejsza…
Nie odpowiedziałam nic. Bałam się słów, które mogłyby paść. Bałam się ciszy jeszcze bardziej.
Mama zadzwoniła po tygodniu milczenia.
– I co teraz? – zapytała chłodno.
– Wojtek będzie wymagał rehabilitacji przez lata…
– No widzisz? Trzeba było myśleć wcześniej! Studiować! Teraz byś miała normalną pracę i pieniądze na lekarzy.
Poczułam się tak, jakby ktoś mnie uderzył w twarz.
Próbowałam prosić o pomoc. Brat miał swoje życie, nową dziewczynę, plany na wyjazd do Anglii. Przyjaciółki… jedna wyjechała do Warszawy za pracą, druga właśnie planowała ślub i nie miała czasu na „smutne tematy”.
Zostałam sama z Wojtkiem i jego chorobą. Każdy dzień był walką: o pieniądze na rehabilitację (ZUS odmówił mi świadczenia), o miejsce w kolejce do neurologa (najbliższy termin za pół roku), o uśmiech synka (czasem przez cały dzień nie patrzył mi w oczy). Mąż coraz częściej spał na kanapie albo wychodził „na spacer” i wracał po kilku godzinach.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę przez telefon:
– Mama? Ja już nie wiem… Magda jest cała w tym dziecku, ja już dla niej nie istnieję…
Wtedy zrozumiałam, że nawet on zaczyna się ode mnie oddalać.
Któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka z dołu.
– Magda… Słyszałam płacz Wojtka przez ścianę. Może chcesz herbaty? Pogadać?
To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy ktoś zapytał mnie po prostu: „Jak się czujesz?” Rozpłakałam się jej w ramionach jak dziecko.
Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc obcych ludzi: terapeutów, pielęgniarki środowiskowej, nawet panią z opieki społecznej. Rodzina? Mama czasem zadzwoniła z wyrzutem („Widzisz? Gdybyś poszła na studia…”), brat wysyłał śmieszne memy na Messengerze („Trzymaj się!”), mąż coraz częściej znikał z domu.
Najgorsze były święta. Siedzieliśmy przy stole we trójkę: ja, Wojtek i mąż. Rodzice zaprosili nas „na chwilę”, ale mama patrzyła na mnie z wyrzutem przez cały czas.
– Wiesz Magda… Gdybyś była bardziej odpowiedzialna…
Nie wytrzymałam.
– Mamo! Czy ty naprawdę myślisz, że to moja wina? Że chciałam tego wszystkiego?
– Ja tylko chcę ci powiedzieć prawdę! Życie to nie bajka!
Wyszłam stamtąd z Wojtkiem na rękach i już nigdy więcej tam nie wróciłam.
Dziś jestem sama. Mąż wyprowadził się pół roku temu („Muszę odpocząć od tego wszystkiego”). Rodzina dzwoni rzadko – raczej po to, żeby upewnić się, że „jakoś sobie radzę”. Przyjaciółki zniknęły zupełnie.
Ale Wojtek robi postępy. Uczy się chodzić przy meblach, czasem uśmiecha się do mnie tak szeroko, że zapominam o wszystkim złym. Każdego dnia uczę się być silniejsza – dla niego i dla siebie.
Czasem zastanawiam się: dlaczego ludzie odwracają się wtedy, gdy najbardziej ich potrzebujemy? Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno, żeby zobaczyć, kto jest naszym prawdziwym wsparciem?
A może to ja powinnam była być silniejsza wcześniej? Co wy byście zrobili na moim miejscu?