„Wiem, że nie byłam dobrą matką”. Po latach wróciłam do syna, ale on odwrócił się i odszedł. Czy można odzyskać stracony czas?
„Nie mam matki” – te słowa odbiły się echem w mojej głowie, gdy patrzyłam na plecy mojego syna, oddalającego się powoli w stronę tramwaju. Stałam na przystanku, z walizką w ręku, sercem ściśniętym jak nigdy dotąd. Przez chwilę miałam ochotę pobiec za nim, złapać go za ramię, zmusić, by spojrzał mi w oczy i usłyszał wszystko, co przez te lata nosiłam w sobie. Ale nie zrobiłam tego. Stałam jak sparaliżowana, czując, że przegrałam najważniejszą walkę swojego życia.
Mój syn, Bartek, miał zaledwie trzy lata, gdy jego ojciec – mój mąż, Tomek – spakował się i wyszedł z domu. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia, bez pieniędzy, bez wsparcia. Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę: Bartek bawił się klockami na dywanie, a ja siedziałam na kanapie, próbując nie płakać przy dziecku. „Mamo, gdzie tata?” – zapytał wtedy cicho. „Tata musiał wyjechać do pracy”, skłamałam, bo nie umiałam powiedzieć prawdy.
Przez kilka miesięcy próbowałam utrzymać nasz dom. Pracowałam w sklepie spożywczym na dwie zmiany, ale pieniędzy ciągle brakowało. Mama – czyli babcia Bartka – pomagała jak mogła: gotowała obiady, odbierała wnuka z przedszkola, uczyła go wierszyków i piosenek. Ja wracałam późno, zmęczona i rozdrażniona. Często krzyczałam na Bartka za byle co: rozlane mleko, zgubioną czapkę. Wstydzę się tego do dziś.
Pewnego wieczoru mama usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. „Nie dasz rady sama” – powiedziała spokojnie. „Może powinnaś pojechać do Niemiec? Tam lepiej płacą. Ja zajmę się Bartkiem”.
Wiedziałam, że ma rację. Po kilku tygodniach załatwiłam pracę jako opiekunka osób starszych w Monachium. Wyjeżdżałam z ciężkim sercem, żegnając się z Bartkiem na dworcu. „Kiedy wrócisz?” – zapytał ze łzami w oczach. „Niedługo, kochanie. Będę dzwonić codziennie” – obiecałam.
Pierwsze miesiące były koszmarem. Tęskniłam za synem tak bardzo, że nocami płakałam w poduszkę. Pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, żeby wysyłać pieniądze do Polski. Bartek rósł bez matki – widywałam go tylko przez ekran telefonu. Z czasem rozmowy stawały się coraz krótsze. „Co u ciebie?” – pytałam. „Nic” – odpowiadał chłodno.
Minęły lata. Bartek skończył podstawówkę, potem liceum. Zawsze był zamknięty w sobie, nie chciał rozmawiać o uczuciach. Mama mówiła mi czasem: „On cię potrzebuje bardziej niż pieniędzy”. Ale ja nie umiałam wrócić – bałam się biedy, bałam się własnej porażki.
Kiedy mama zachorowała na raka, wróciłam do Polski na pogrzeb. Bartek miał wtedy dwadzieścia lat i patrzył na mnie jak na obcą osobę. Po uroczystości podszedł do mnie i powiedział: „Dziękuję za przelew na stypendium. Ale nie licz na to, że będziemy rodziną”.
Próbowałam do niego dzwonić, pisać maile, wysyłać paczki na święta. Bez odzewu. Czułam się jak duch – żywa, ale niewidzialna dla własnego dziecka.
Dziś po raz pierwszy od lat odważyłam się stanąć przed nim twarzą w twarz. Czekałam pod jego blokiem ponad godzinę. Kiedy wyszedł z klatki schodowej, podeszłam niepewnie.
– Bartek…
Spojrzał na mnie chłodno.
– Czego chcesz?
– Chciałam cię zobaczyć… Porozmawiać…
– Nie mam matki – powiedział cicho i odwrócił się na pięcie.
Patrzyłam za nim długo, aż zniknął w tłumie ludzi spieszących do pracy.
Wróciłam do pustego mieszkania mamy i usiadłam przy jej starym stole kuchennym. Przeglądałam zdjęcia Bartka z dzieciństwa: uśmiechnięty chłopiec z jasnymi włosami i wielkimi oczami pełnymi nadziei. Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd – czy mogłam zostać i walczyć o naszą rodzinę? Czy pieniądze naprawdę były ważniejsze niż obecność?
Czasem myślę o tym wszystkim nocami i pytam siebie: czy matka może zasłużyć na drugą szansę? Czy można odzyskać stracony czas? A może są rany, których nie da się już zagoić?