Wiedziałam, że mnie słyszysz, mamo – historia o winie, przebaczeniu i rodzinnych sekretach
— Mamo! — wrzasnęła Zosia, wbiegając do kuchni z twarzą mokrą od łez. — On znowu to zrobił! Znowu!
Zamarłam z ręką na czajniku. Woda już dawno przestała bulgotać, a ja wpatrywałam się w córkę, próbując zrozumieć, co się wydarzyło. Była druga w nocy. Za oknem majowy deszcz bębnił o parapet, a w naszym bloku na warszawskim Ursynowie panowała cisza. Tylko u nas rozgrywał się dramat.
— Co się stało? — spytałam cicho, choć serce waliło mi jak oszalałe.
— Tata… — Zosia zacięła się, łapiąc oddech. — Tata wrócił pijany i zaczął krzyczeć na Bartka. Powiedział, że to przez niego nie ma pracy! Że wszystko przez niego!
Poczułam znajome ukłucie winy. Bartek miał dopiero szesnaście lat, a już tyle razy słyszał od ojca, że jest do niczego. Sama nie raz próbowałam go bronić, ale kończyło się awanturą. Ostatnio coraz częściej myślałam o rozwodzie, ale bałam się — nie o siebie, tylko o dzieci.
— Gdzie jest Bartek? — spytałam, starając się zachować spokój.
— Zamknął się w pokoju. Mamo, boję się…
Przytuliłam córkę, czując jak drży. Wtedy zadzwonił telefon. Numer nieznany. Przez chwilę miałam ochotę nie odbierać — przecież o tej porze nikt nie dzwoni z dobrymi wieściami. Ale odebrałam.
— Dobry wieczór, czy rozmawiam z panią Anną Zielińską? — usłyszałam męski głos.
— Tak…
— Tu aspirant Tomasz Majewski z Komendy Rejonowej Policji Warszawa-Ursynów. Czy pani syn to Bartosz Zieliński?
— Tak… Co się stało?!
— Proszę się nie martwić…
— Jak mam się nie martwić?!
— Syn został znaleziony na moście Siekierkowskim. Chciał… Chciał skoczyć. Na szczęście patrol był w pobliżu. Jest już bezpieczny, ale powinna pani przyjechać na komisariat.
Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Wstałam gwałtownie, przewracając krzesło.
— Zosiu, ubieraj się. Jedziemy po Bartka.
Nie pamiętam drogi na komisariat. Pamiętam tylko światła latarni odbijające się w mokrych szybach i ciszę w samochodzie. Zosia ściskała moją dłoń tak mocno, że aż bolało.
Na komisariacie Bartek siedział skulony na plastikowym krześle. Był blady i wyglądał na starszego niż swoje szesnaście lat. Kiedy mnie zobaczył, spuścił wzrok.
— Przepraszam… — wyszeptał.
Objęłam go bez słowa. Policjant patrzył na nas z wyraźnym współczuciem.
— Proszę z nim porozmawiać — powiedział cicho. — I proszę pamiętać: to nie jest jego wina.
Wróciliśmy do domu nad ranem. Mąż spał na kanapie, chrapiąc głośno. Przez chwilę miałam ochotę go obudzić i wykrzyczeć mu wszystko w twarz — całą moją rozpacz i strach o dzieci. Ale wiedziałam, że to nic nie da.
Zamknęłam się z Bartkiem w kuchni.
— Synku…
— Mamo, ja już nie mogę… On mnie nienawidzi. Ty też mnie nienawidzisz…
— Nieprawda! Kocham cię najbardziej na świecie!
Bartek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— To czemu nic nie robisz? Czemu pozwalasz mu tak na mnie krzyczeć?
Zatkało mnie. Bo co miałam powiedzieć? Że jestem tchórzem? Że boję się zostać sama? Że nie wiem, jak żyć bez niego?
— Przepraszam… — wyszeptałam tylko.
Bartek wstał i wyszedł do swojego pokoju. Zosia patrzyła na mnie z wyrzutem.
— Mamo, musisz coś zrobić. Bo któregoś dnia naprawdę go stracimy.
Tej nocy nie spałam ani minuty. Rano zadzwoniła moja matka — babcia dzieci.
— Aniu, co się dzieje? Bartek do mnie pisał w nocy jakieś dziwne rzeczy…
Opowiedziałam jej wszystko. Mama milczała długo.
— Aniu… Ja też kiedyś bałam się odejść od twojego ojca. Ale w końcu to zrobiłam i żyję. Ty też możesz.
Poczułam narastającą złość.
— Łatwo ci mówić! Ty miałaś wsparcie babci! Ja nie mam nikogo!
— Masz mnie — powiedziała cicho mama. — I masz dzieci. One są najważniejsze.
Po południu wrócił mąż. Był trzeźwy i udawał, że nic się nie stało.
— Co na obiad? — spytał tylko.
Zosia spojrzała na niego z pogardą.
— Może sam sobie ugotujesz? — rzuciła i wyszła do swojego pokoju.
Mąż spojrzał na mnie groźnie.
— Co jej jest?
— Może powinniśmy porozmawiać — zaczęłam ostrożnie.
Wybuchnął śmiechem.
— O czym? O twojej beznadziejnej rodzinie? O tym, że wychowujesz dzieci na mięczaków?
Zacisnęłam pięści.
— O tym, że Bartek próbował dziś w nocy odebrać sobie życie!
Zamilkł nagle. Spojrzał na mnie jakby pierwszy raz zobaczył człowieka.
— Co ty gadasz…
Opowiedziałam mu wszystko. Siedział długo w milczeniu, potem wyszedł z domu trzaskając drzwiami tak mocno, że aż drgnęły szyby.
Wieczorem przyszła mama. Przytuliła mnie mocno i powiedziała:
— Aniu, zabieraj dzieci i chodź do mnie na jakiś czas. On musi zrozumieć, co stracił.
Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechaliśmy do babci do Piaseczna. Tam dzieci po raz pierwszy od dawna spały spokojnie całą noc.
Przez kolejne tygodnie mąż wydzwaniał i błagał o powrót. Obiecywał terapię, zmianę pracy, wszystko… Ale ja już wiedziałam: jeśli wrócę, będzie tak samo jak zawsze.
Bartek zaczął chodzić do psychologa. Zosia przestała płakać nocami przez sen. Ja zaczęłam powoli oddychać pełną piersią.
Po dwóch miesiącach dostałam pozew rozwodowy od męża — on pierwszy nie wytrzymał ciszy i samotności. Nie żałowałam ani przez chwilę swojej decyzji.
Dziś minął rok od tamtej nocy. Bartek zdał maturę i dostał się na studia do Krakowa. Zosia chodzi do liceum plastycznego i maluje obrazy pełne światła i kolorów. Ja pracuję jako księgowa w małym biurze rachunkowym i po raz pierwszy od lat czuję spokój.
Czasem pytam siebie: czy mogłam zrobić coś wcześniej? Czy mogłam uratować naszą rodzinę przed rozpadem? A może czasem trzeba pozwolić odejść temu, co nas niszczy?
Czy wy też mieliście kiedyś moment w życiu, kiedy musieliście wybrać między własnym szczęściem a pozornym spokojem rodziny?