W autobusie, gdzie wszystko się zaczęło: Opowieść o wyborach, które bolą

Wpadłam do autobusu linii 132 tuż przed zamknięciem drzwi, z torbą pełną zakupów i głową pełną myśli. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o szyby, a ja czułam się tak zmęczona, że ledwo trzymałam się na nogach. Praca w szkole podstawowej na warszawskiej Pradze potrafiła wyssać ze mnie całą energię – dzieciaki były cudowne, ale po dziesięciu godzinach miałam ochotę tylko zwinąć się w kłębek i zniknąć.

Wtedy zobaczyłam go pierwszy raz. Siedział przy oknie, czytał coś na telefonie. Gdy autobus szarpnął gwałtownie, ledwo utrzymałam równowagę. On natychmiast wstał.

– Proszę, niech pani usiądzie – powiedział cicho, ale stanowczo.

– Dziękuję… – wydyszałam, siadając ciężko.

Chwilę później miejsce obok mnie się zwolniło. Usiadł. Pachniał kawą i czymś jeszcze – może deszczem? Uśmiechnął się lekko.

– Ciężki dzień?

– Jak zwykle – westchnęłam. – Pracuję w szkole. Dzieciaki są kochane, ale czasem mam wrażenie, że zaraz eksploduję.

– Nazywam się Michał – przedstawił się. – Ja pracuję w logistyce. Zazdroszczę pani tej odwagi. Ja bym z dzieciakami nie wytrzymał.

Zaśmiałam się pierwszy raz tego dnia. Rozmowa potoczyła się naturalnie – o pracy, o tym, jak ciężko jest wynająć mieszkanie w Warszawie, o tym, jak bardzo brakuje nam czasu dla siebie. Wysiadłam dwa przystanki za wcześnie tylko po to, żeby jeszcze chwilę z nim porozmawiać na przystanku pod Halą Mirowską.

Tak zaczęła się nasza znajomość. Michał dzwonił do mnie codziennie wieczorem. Umawialiśmy się na kawę w „Relaksie”, na spacery po Łazienkach, na wieczorne seanse w kinie Muranów. Było w nim coś ciepłego i prostego. Po kilku tygodniach czułam, że mogę mu powiedzieć wszystko.

Ale życie nie jest bajką. Pierwszy zgrzyt pojawił się podczas wizyty u mojej mamy na Grochowie. Mama zawsze była bezpośrednia.

– A ty, Michałku, masz rodzeństwo?

– Mam młodszą siostrę, ale nie utrzymujemy kontaktu – odpowiedział chłodno.

Mama spojrzała na mnie znacząco. Po obiedzie zapytała:

– Wiesz coś więcej o tej rodzinie? Bo czasem ludzie uciekają od bliskich nie bez powodu.

Zbyłam ją żartem. Ale potem zaczęły wychodzić kolejne rzeczy. Michał nie lubił zwierząt. Kiedyś podczas spaceru po Saskiej Kępie podbiegł do nas pies sąsiadki.

– Odsuń go ode mnie! – syknął Michał i odskoczył jak poparzony.

– Przecież to tylko Maksio…

– Nie cierpię psów. Brudne, śmierdzące stworzenia.

Zamarłam. Wychowałam się z psami i kotami. Miałam nawet chomika o imieniu Zenek. Ale pomyślałam: „Może po prostu nigdy nie miał zwierzaka?”

Kolejny raz poczułam ukłucie niepokoju, gdy odwiedziłam go w jego mieszkaniu na Ursynowie. Wszystko było sterylnie czyste, jakby nikt tam nie mieszkał.

– Nie lubię bałaganu – powiedział z dumą. – I nie wyobrażam sobie kota czy psa w domu.

Przemilczałam to. Ale kiedy zaproponował wspólne mieszkanie i dodał: „Tylko bez twojego kota”, poczułam jakby ktoś uderzył mnie w twarz.

– Ale Kropka jest ze mną od pięciu lat…

– No właśnie! Oddaj ją komuś! Przecież to tylko zwierzę.

Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O zwierzęta, o dzieci (Michał twierdził, że dzieci są „głośne i bez sensu”), o moją mamę („Za bardzo się wtrąca”), o moje przyjaciółki („Po co ci te babskie pogaduchy?”).

Najgorsze przyszło podczas świąt Bożego Narodzenia. Zaprosiłam go do rodzinnego domu w Radomiu. Moja siostra przyjechała z dwójką dzieci i psem. Michał był sztywny jak kij od szczotki.

– Czy one muszą tak wrzeszczeć? – wysyczał mi do ucha podczas kolacji.

– To dzieci! Są podekscytowane prezentami!

– Ja bym tego nie wytrzymał na co dzień.

Wróciliśmy do Warszawy pokłóceni. Przez kilka dni nie odzywaliśmy się do siebie. W końcu zadzwonił:

– Musimy pogadać. Albo wybierasz mnie, albo swoje koty i rodzinę.

Poczułam się jak bohaterka taniego melodramatu. Siedziałam wtedy na podłodze w kuchni, Kropka mruczała mi na kolanach, a ja płakałam jak dziecko.

Zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… co mam zrobić?

– Dziecko, jeśli ktoś stawia ci takie warunki, to znaczy, że nigdy cię naprawdę nie kochał – odpowiedziała spokojnie mama.

Michał próbował jeszcze kilka razy przekonać mnie do siebie. Przynosił kwiaty, zapraszał do restauracji na Powiślu, obiecywał kompromisy („Może kota oddasz siostrze tylko na jakiś czas?”). Ale ja już wiedziałam: nie chcę żyć z kimś, kto nie rozumie mojej miłości do zwierząt i ludzi.

Ostatni raz spotkaliśmy się w parku Skaryszewskim.

– Więc to koniec? – zapytał cicho.

– Tak…

Odwróciłam się i poszłam przed siebie. Płakałam całą drogę do domu.

Dziś wiem jedno: lepiej być samą niż z kimś, kto każe ci wybierać między sobą a tymi, których kochasz. Czy naprawdę można być szczęśliwym z kimś, kto nie akceptuje twojego świata? A może kompromisy są potrzebne… tylko gdzie jest granica? Co wy byście zrobili?