„Tylko na święta? Historia o tym, jak poświęcenie matki zostało zapomniane”

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Nie, nie dosłownie – to był dźwięk, który rozległ się w moim sercu, kiedy usłyszałam od synowej: „Pani Anno, może lepiej będzie, jeśli będziemy się widywać tylko na święta?”. Stałam wtedy w ich nowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, z torbą pełną domowych pierogów i słoików ogórków. Zawsze tak robiłam – odkąd pamiętam, starałam się być dla nich wsparciem. Ale tego dnia poczułam się jak nieproszony gość.

Moje życie nigdy nie było bajką. Mąż zostawił mnie, gdy nasza córka Zuzanna miała siedem lat, a syn – Paweł – ledwie cztery. Zostałam sama z dwójką dzieci w bloku z wielkiej płyty na Pradze. Pracowałam w szkole jako woźna, dorabiałam sprzątaniem klatek schodowych i szyciem na zamówienie. Często wracałam do domu po zmroku, zmarznięta i zmęczona, ale zawsze z ciepłym obiadem dla dzieci. Moja mama pomagała mi tyle, ile mogła – była już wtedy schorowana, ale to ona nauczyła mnie, że rodzina jest najważniejsza.

Paweł był moim oczkiem w głowie. Zuzanna szybko się usamodzielniła – wyjechała do Poznania na studia i tam została. Paweł został ze mną najdłużej. Był cichy, zamknięty w sobie, ale zawsze mogłam na niego liczyć. Kiedy zachorowałam na zapalenie płuc, to on biegał do apteki i gotował mi herbatę z cytryną. Marzyłam, że kiedyś jego dzieci będą biegać po moim mieszkaniu, a ja będę mogła im czytać bajki przed snem.

Kiedy poznał Martę, byłam szczęśliwa. Wydawała się miła, ułożona, z dobrego domu. Pracowała w banku i zawsze była nienagannie ubrana. Na początku często do nas przychodziła – przynosiła ciasto, pomagała mi w kuchni. Myślałam: „Wreszcie ktoś doceni mojego syna”.

Ale po ślubie wszystko się zmieniło. Paweł dostał awans i przeprowadzili się do nowego mieszkania. Pomogłam im finansowo – sprzedałam działkę po rodzicach pod Radomiem i dołożyłam się do wkładu własnego. Nie oczekiwałam wdzięczności – robiłam to dla Pawła. Ale od tego czasu Marta zaczęła się dystansować.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Zuzanna:
– Mamo, słyszałam od Pawła, że Marta nie chce, żebyś przychodziła bez zapowiedzi. Co się dzieje?
Zatkało mnie. Przecież nigdy nie wchodziłam bez uprzedzenia! Zawsze dzwoniłam dzień wcześniej albo pisałam SMS-a.
– Zuziu, ja tylko chciałam im pomóc… – wyszeptałam.
– Wiem, mamo. Ale może oni chcą mieć trochę spokoju? – próbowała tłumaczyć siostra.

Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę jestem tak uciążliwa? Czy moje pierogi są ciężarem? Czy może Marta po prostu chce mieć Pawła tylko dla siebie?

Kilka tygodni później postanowiłam odwiedzić ich z okazji imienin Pawła. Zadzwoniłam wcześniej:
– Cześć synku! Mogę wpaść jutro na chwilkę?
– Wiesz co, mamo… Marta źle się czuje. Może innym razem?
– Ale przygotowałam twoje ulubione ciasto…
– Naprawdę nie dziś. Przepraszam.

Odkładając słuchawkę czułam się jak zbędny mebel. Przez następne dni nie mogłam znaleźć sobie miejsca. W pracy byłam rozkojarzona, koleżanki pytały:
– Co się dzieje, Anka? Wyglądasz jak cień.
Ale co miałam im powiedzieć? Że własny syn nie chce mnie widzieć?

W końcu przyszły święta Bożego Narodzenia. Dostałam zaproszenie SMS-em: „Zapraszamy na Wigilię o 17:00”. Przygotowałam najlepsze potrawy: barszcz z uszkami, karpia po żydowsku, makowiec według przepisu babci. Kiedy weszłam do ich mieszkania, Marta była chłodna:
– Proszę zostawić buty w przedpokoju, bo mamy nową wykładzinę.
Paweł był spięty:
– Mamo, dobrze że jesteś.
Ale czułam dystans.

Przy stole rozmowa była sztywna. Marta opowiadała o swojej pracy i planach na wakacje w Chorwacji z rodzicami:
– Moja mama już wszystko zaplanowała – powiedziała z dumą.
Zapytałam:
– A może pojedziemy razem nad morze? Mogę wynająć domek w Jastarni.
Marta spojrzała na Pawła i odpowiedziała:
– Myślę, że chcielibyśmy spędzić ten czas sami.

Po kolacji zebrałam się szybko do wyjścia. Paweł odprowadził mnie do drzwi:
– Mamo… nie obrażaj się na Martę. Ona po prostu lubi mieć wszystko pod kontrolą.
– A ty? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział.

Wróciłam do pustego mieszkania i płakałam całą noc. Przypomniały mi się czasy, kiedy Paweł był mały i tulił się do mnie po koszmarach nocnych. Teraz nawet nie potrafił spojrzeć mi w oczy.

Zuzanna odwiedziła mnie kilka dni później:
– Mamo, musisz nauczyć się żyć dla siebie – powiedziała stanowczo. – Paweł jest dorosły. Ma swoje życie.
– Ale ja nie chcę być sama… – wyszeptałam.
– Nie jesteś sama! Masz mnie! I masz prawo być szczęśliwa niezależnie od nich.

Próbowałam słuchać jej rad. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam panią Halinę – wdowę po kolejarzu, która też narzekała na synową:
– Wie pani co? One wszystkie są takie same! Chcą mieć mężów tylko dla siebie!
Śmiałyśmy się przez łzy.

Ale pustka wracała wieczorami. Najbardziej bolało mnie to, że Paweł nigdy nie stanął po mojej stronie. Nigdy nie powiedział Marcie: „To moja mama! Chcę ją widywać częściej”.

Któregoś dnia zadzwonił telefon:
– Mamo… Marta jest w ciąży.
Serce mi zabiło mocniej:
– To cudownie! Mogę wam pomóc? Przygotować wyprawkę?
– Na razie damy sobie radę sami… Ale będziemy wdzięczni za wsparcie na święta.

I tak zostało. Widywałam wnuczkę tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Przynosiłam prezenty, a potem wracałam do pustego mieszkania.

Czasem spotykałyśmy się z Haliną na ławce przed blokiem:
– Wie pani co? Może my też powinnyśmy zacząć żyć dla siebie?
Patrzyłyśmy na siebie i kiwałyśmy głowami.

Dziś mam 67 lat i coraz częściej zastanawiam się: czy naprawdę warto było poświęcać wszystko dla dzieci? Czy matczyna miłość zawsze musi być bezwarunkowa? A może czasem trzeba nauczyć się stawiać granice i żyć własnym życiem?

Czy wy też czujecie się czasem gośćmi we własnej rodzinie? Czy to już znak naszych czasów?