Trzy razy matka w jednym roku: Moja walka, moja siła, moje dzieci

— Znowu jesteś w ciąży? — głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami mokrymi od mycia butelki po mleku, a jej spojrzenie paliło mnie żywym ogniem.

— Mamo, proszę… — zaczęłam, ale ona już odwracała się na pięcie, trzaskając szafką.

To był trzeci raz w ciągu dwunastu miesięcy. Najpierw urodziłam Zosię w styczniu, potem w listopadzie przyszła na świat Hania. A teraz, w grudniu, trzymałam w ramionach maleńkiego Antosia. Nie były to trojaczki — każda ciąża zaczynała się tuż po poprzedniej. Lekarze mówili, że to rzadkość, że organizm kobiety potrzebuje czasu na regenerację. Ale życie nie pytało mnie o zdanie.

Mój mąż, Bartek, początkowo był szczęśliwy. Po Zosi mówił: „Będziemy mieć dużą rodzinę, tak jak zawsze marzyliśmy!” Ale kiedy okazało się, że znowu jestem w ciąży — zaledwie dwa miesiące po porodzie — jego entuzjazm wyparował. Zaczął wracać później z pracy, coraz częściej milczał przy kolacji.

— Nie wiem, czy damy radę — powiedział pewnego wieczoru, kiedy Hania jeszcze była w brzuchu. — Może powinniśmy… może powinniśmy przemyśleć adopcję?

Poczułam wtedy, jakby ktoś wyrwał mi serce. Jak mogłabym oddać własne dziecko? Ale rozumiałam go — mieliśmy dwupokojowe mieszkanie na blokowisku w Łodzi, kredyt na głowie i coraz mniej pieniędzy na koncie.

Najgorsze były plotki. Sąsiadka z naprzeciwka szepnęła kiedyś do innej: „Ona chyba nie zna pojęcia antykoncepcji.” W sklepie spożywczym kasjerka patrzyła na mnie z politowaniem, kiedy kupowałam kolejne paczki pieluch.

Moja mama przestała do mnie dzwonić. Ojciec milczał podczas rodzinnych obiadów. Tylko babcia Basia przytulała mnie mocno i szeptała: „Dzieci to dar, kochanie. Nie słuchaj ludzi.”

Najtrudniejsze były noce. Kiedy Zosia płakała z gorączką, Hania budziła się na karmienie, a Antoś miał kolki. Siedziałam wtedy na podłodze w łazience i płakałam cicho, żeby nie obudzić reszty domu. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.

Bartek coraz częściej spał na kanapie. Kiedyś powiedział: „Nie tak to sobie wyobrażałem.”

— A jak? — zapytałam z goryczą.

— Że będziemy szczęśliwi — odpowiedział bezradnie.

Czułam się winna za wszystko: za zmęczenie Bartka, za rozczarowanie rodziców, za własne łzy. Ale kiedy patrzyłam na śpiące dzieci, wiedziałam, że nie mogłabym ich oddać za nic na świecie.

Pewnego dnia mama przyszła bez zapowiedzi. Weszła do mieszkania i zobaczyła mnie karmiącą Hanię, podczas gdy Zosia bawiła się klockami na podłodze, a Antoś spał w łóżeczku.

— Jak ty sobie radzisz? — zapytała cicho.

— Nie radzę sobie — odpowiedziałam szczerze. — Ale próbuję każdego dnia.

Usiadła obok mnie i pierwszy raz od miesięcy objęła mnie ramieniem. Płakałyśmy razem przez długą chwilę.

Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc. Bartek zaczął zostawać w domu częściej, pomagał przy kąpieli dzieci i gotowaniu obiadu. Mama zaczęła przychodzić raz w tygodniu i zabierała Zosię na spacer. Nawet sąsiadka z naprzeciwka przyniosła mi kiedyś ciasto i powiedziała: „Podziwiam panią.”

Ale nie wszystko było łatwe. Pewnego dnia Bartek wrócił z pracy i powiedział:

— Dostałem propozycję wyjazdu do Niemiec. Lepsza praca, większe pieniądze… Może to nas uratuje?

Bałam się zostać sama z trójką dzieci. Ale wiedziałam też, że musimy spróbować. Bartek wyjechał miesiąc później. Przez pierwsze tygodnie czułam się jak wdowa — tęskniłam za nim i za normalnością.

Dzieci rosły szybko. Zosia zaczęła mówić pierwsze słowa: „Mama”, „tata”, „kocham”. Hania śmiała się głośno na widok swojego odbicia w lustrze. Antoś miał najpiękniejszy uśmiech na świecie.

Czasem zastanawiałam się, czy jestem dobrą matką. Czy moje dzieci będą pamiętać zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami? Czy wybaczą mi chwile słabości?

Bartek wracał do domu co dwa miesiące. Przynosił prezenty i opowiadał o pracy za granicą. Byliśmy razem tylko przez kilka dni, ale te chwile były dla mnie wszystkim.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.

— Przepraszam cię za wszystko — powiedział cicho Bartek.

— Ja też cię przepraszam — odpowiedziałam.

Przytuliliśmy się mocno i wiedziałam już wtedy, że przetrwamy wszystko.

Dziś patrzę na moje dzieci i wiem, że każda łza była tego warta. Że miłość nie zna granic ani rozsądku. Że czasem trzeba przejść przez piekło, żeby odnaleźć siebie.

Czy można być dobrą matką dla trójki dzieci urodzonych w jednym roku? Czy społeczeństwo kiedykolwiek przestanie oceniać kobiety za ich wybory? Może najważniejsze to po prostu kochać – mimo wszystko.