Trzy lata w zamknięciu: Jak pomyłka zniszczyła moje życie i rodzinę
– Proszę pana, proszę wstać i założyć ręce za plecy – usłyszałem głos policjanta, zanim jeszcze zdążyłem zamknąć drzwi do mieszkania. Był styczeń, śnieg skrzypiał pod butami, a ja wracałem z pracy, marząc o gorącej herbacie i uśmiechu mojej córki. Zamiast tego zobaczyłem dwóch funkcjonariuszy i sąsiadkę, która z przerażeniem patrzyła zza firanki.
– To jakaś pomyłka – próbowałem tłumaczyć, kiedy zakładali mi kajdanki. – Jestem Bartosz Nowak, pracuję w urzędzie miasta, nigdy nie byłem karany!
Nie słuchali. W radiowozie czułem, jakby świat się zatrzymał. Próbowałem przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek zrobiłem coś złego. Może mandat za parkowanie? Ale przecież to niemożliwe…
Na komisariacie usłyszałem zarzut: poszukiwany listem gończym za napaść i ucieczkę ze szpitala psychiatrycznego. Nazwisko się zgadzało, ale zdjęcie? Nie moje. Pokazałem dowód osobisty, PESEL, tłumaczyłem, że to nieporozumienie. Policjant tylko wzruszył ramionami:
– Takie rzeczy się zdarzają. Wyjaśni się na miejscu.
Nie wyjaśniło się. Zawieźli mnie do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Tam czekała już ordynator, doktor Zofia Majewska.
– Panie Nowak, pańska dokumentacja jest jasna. Agresja, ucieczka, niebezpieczeństwo dla otoczenia. Musimy pana zatrzymać na obserwacji.
– Ale to nie ja! – krzyczałem. – Proszę zadzwonić do mojej żony! Do pracy! Ktokolwiek potwierdzi!
Nikt nie dzwonił. Dostałem zastrzyk na uspokojenie i obudziłem się w sali z kratami w oknach.
Pierwsze dni były jak koszmar na jawie. Każdy mój protest uznawano za objaw choroby. Kiedy próbowałem rozmawiać z innymi pacjentami, pielęgniarka patrzyła na mnie z litością:
– Panie Bartku, tu wszyscy mówią, że są zdrowi.
Moja żona, Ania, próbowała mnie odwiedzić. Nie wpuszczono jej – podobno „stan pacjenta nie pozwala na kontakty”. Pisała listy, dzwoniła do szpitala, do prawnika, do mediów. Bez skutku.
Czas płynął inaczej. Dni zlewały się w jedno – poranne leki, śniadanie, terapia grupowa, spacery po ogrodzie pod nadzorem sanitariuszy. Zacząłem tracić poczucie czasu. Najgorsze były noce – leżałem na łóżku i słyszałem krzyki innych pacjentów. Czułem się jak w więzieniu za niewinność.
Po kilku miesiącach przestałem walczyć. Lekarze mówili: „To dobrze, że pan się uspokoił”. Ale ja po prostu się poddałem. Przestałem pisać listy do Ani – i tak ich nie wysyłali. Przestałem rozmawiać z lekarzami – nie wierzyli mi.
Pewnego dnia odwiedziła mnie siostra, Magda. Przepłakała całą godzinę widzenia.
– Bartuś… próbujemy wszystkiego… Ania wynajęła adwokata… Ale oni mówią, że jesteś niepoczytalny…
– Magda, ja tu zwariuję naprawdę…
Widziałem w jej oczach strach i bezradność. Widziałem też coś jeszcze – cień wątpliwości? Czy naprawdę wszyscy zaczęli wierzyć, że jestem chory?
Minął rok. Potem drugi. Straciłem pracę – urząd nie mógł czekać wiecznie. Ania przestała przychodzić – podobno dla dobra córki. Zostałem sam ze swoimi myślami i pytaniem: czy jeszcze kiedyś wrócę do normalności?
W trzecim roku pobytu pojawił się nowy lekarz – doktor Michał Szymański. Młody, ambitny, z innego miasta.
– Panie Bartoszu… coś tu nie gra – powiedział po przejrzeniu mojej dokumentacji.
Po raz pierwszy ktoś mnie wysłuchał. Zlecił nowe badania, sprawdził odciski palców, porównał zdjęcia z policyjnej bazy danych.
Po tygodniu przyszedł do mnie z uśmiechem:
– Ma pan rację. To pomyłka systemu. Już zgłosiliśmy sprawę do sądu.
Nie czułem ulgi – tylko pustkę. Trzy lata życia stracone przez cudzą nieuwagę.
Wyszedłem ze szpitala w maju. Świat był inny – córka mnie nie poznała, Ania była już z kimś innym. Sąsiedzi patrzyli na mnie jak na wariata.
Próbowałem wrócić do pracy – bezskutecznie. „Nie mamy wolnych etatów”, „To delikatna sprawa” – słyszałem od byłych kolegów.
Zostałem sam w pustym mieszkaniu z torbą leków i wyrokiem na całe życie: „były pacjent psychiatryka”.
Czasem pytam siebie: czy gdyby to spotkało kogoś innego, też nikt by nie uwierzył? Ile jeszcze osób siedzi zamkniętych przez cudzą pomyłkę? Czy można odzyskać godność po czymś takim?
Może wy mi powiecie: co byście zrobili na moim miejscu? Czy można jeszcze zaufać ludziom i systemowi?