Teściowa prawie zniszczyła zdrowie mojej córki swoimi „dobrymi radami”, a mąż uznał, że przesadzam – historia z polskiego bloku
Wpadłam do mieszkania jak burza, z kluczami dzwoniącymi w dłoni i sercem w gardle. Już na klatce schodowej słyszałam płacz mojej sześcioletniej córki, Julki. To był ten rodzaj płaczu, który rozdziera matkę na pół – nie kaprys, nie złość, tylko czysty strach i ból. Drzwi otworzyła mi teściowa, pani Halina, z miną obrażonej królowej.
– Co się dzieje?! – krzyknęłam, rzucając torbę na podłogę.
– Przesadzasz, Aniu – odparła chłodno. – Dziecko trochę pokaszlało, to zaraz panika.
Wbiegłam do pokoju. Julka siedziała skulona na dywanie, jej buzia była czerwona, oczy łzawiły, a oddech świszczał. W jednej ręce ściskała pustą butelkę po syropie – tym samym, którego lekarz kazał nam unikać ze względu na alergię.
– Mamo… boli… – wyszeptała.
Nie pamiętam, jak znalazłam się przy niej. Chwyciłam ją na ręce i wybiegłam z mieszkania. Winda była zajęta – biegłam po schodach z dzieckiem, które coraz trudniej łapało powietrze. Na szczęście apteka była tuż obok bloku. Wpadłam tam jak szalona:
– Proszę natychmiast lek na alergię! Córka się dusi!
Farmaceutka rozpoznała mnie – wiedziała o Julce i jej uczuleniu. Podała mi ampułkę i wodę. Po kilku minutach Julka zaczęła oddychać spokojniej. Moje ręce drżały jeszcze długo po tym, jak wróciłyśmy do domu.
Teściowa siedziała w kuchni z herbatą i gazetą.
– I co? Już po wszystkim? – rzuciła bez cienia skruchy.
– Jak mogłaś jej to podać?! Przecież mówiłam sto razy, że ten syrop jest zakazany!
– Oj tam, przesadzasz. Za moich czasów dzieci piły wszystko i żyją. A ty tylko te swoje nowoczesne wymysły…
Nie wytrzymałam.
– Gdyby coś jej się stało… nigdy bym ci tego nie wybaczyła!
– Przecież nic się nie stało! – obruszyła się Halina. – Może czasem trzeba zaufać starszym!
Wrócił mój mąż, Tomek. Zmęczony po pracy, nawet nie zdjął butów.
– O co znowu ta awantura?
– Twoja mama podała Julce syrop, którego nie może brać! Mało się nie udusiła!
Tomek spojrzał na mnie z rezygnacją.
– Anka… przecież mama chciała dobrze. Nie przesadzaj.
– Nie przesadzaj?! Gdybyś widział jej twarz…
– Ale przecież żyje. Nie róbmy dramatu z niczego.
Poczułam się tak samotna jak nigdy wcześniej. Mój własny mąż nie rozumiał powagi sytuacji. Teściowa patrzyła na mnie z pogardą, jakbym była histeryczką.
Następnego dnia zadzwoniłam do mojej mamy.
– Mamo… ja już nie mogę. Boję się zostawiać Julkę z Haliną, ale nie mam wyjścia. Praca mnie zabija, Tomek mnie nie słucha…
Mama westchnęła ciężko.
– Aniu, musisz postawić sprawę jasno. Albo ona przestaje eksperymentować na wnuczce, albo szukasz innej opieki.
Łatwo powiedzieć. Wynająć nianię? Za co? Nasze mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie pochłaniało większość wypłaty Tomka i mojej pensji nauczycielki. Teściowa mieszkała dwie klatki dalej i miała czas – była na emeryturze po pracy w bibliotece szkolnej. Wszyscy sąsiedzi ją znali i lubili. Tylko ja czułam się jak intruz we własnym domu.
Przez kolejne tygodnie żyłam w napięciu. Każde kichnięcie Julki wywoływało u mnie atak paniki. Teściowa przynosiła coraz to nowe „domowe sposoby”: syropy z cebuli, herbatki ziołowe od sąsiadki Zosi, tabletki „na odporność” kupione na bazarku.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam Halinę podającą Julce jakieś kolorowe pastylki.
– Co to jest?!
– Witamina C – odparła niewinnie teściowa.
Sprawdziłam opakowanie – chińskie znaczki, zero polskiego składu.
– Skąd to masz?
– Zosia przywiozła z wycieczki do Chin! Podobno dzieciom bardzo pomaga!
Wyrwałam jej pastylkę z ręki.
– Nigdy więcej! Jeśli jeszcze raz podasz Julce coś bez mojej zgody, nie zobaczysz jej więcej!
Halina obraziła się śmiertelnie. Przez tydzień nie odzywała się do mnie słowem. Tomek miał do mnie pretensje:
– Musiałaś tak ostro? Przecież mama tylko pomaga!
– Pomaga? Ona naraża nasze dziecko na śmierć!
– Przesadzasz…
Zaczęliśmy się kłócić niemal codziennie. Czułam się jak w potrzasku: między pracą a domem, między lojalnością wobec męża a instynktem matki.
Któregoś wieczoru usiadłam przy łóżku Julki i patrzyłam na jej spokojną twarz. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo – moja mama była twarda, ale nigdy nie ryzykowała moim zdrowiem dla „dobrych rad” sąsiadek.
Podjęłam decyzję: zadzwoniłam do dyrektorki przedszkola i poprosiłam o możliwość wcześniejszego odbioru dziecka przez zaprzyjaźnioną sąsiadkę, panią Ewę – emerytowaną pielęgniarkę.
Kiedy powiedziałam o tym Tomkowi i Halinie, wybuchła burza.
– Czyli już mi nie ufasz?! – krzyczała teściowa.
– Nie chodzi o zaufanie! Chodzi o zdrowie Julki!
Tomek patrzył na mnie jak na wariatkę.
– Zrujnujesz rodzinę przez swoje fobie!
Ale ja już wiedziałam swoje. Wolałam być sama niż ryzykować życie córki dla świętego spokoju.
Minęły miesiące. Relacje z teściową ochłodziły się do minimum. Tomek długo miał do mnie żal, ale kiedy zobaczył, że Julka przestała chorować i czuje się bezpiecznie z panią Ewą, powoli zaczął rozumieć mój strach.
Czasem patrzę na naszą rodzinę i zastanawiam się: czy naprawdę tak trudno jest postawić granicę między „pomocą” a szkodliwym wtrącaniem się? Czy każda matka musi walczyć samotnie o swoje dziecko? Może Wy macie podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z „dobrymi radami” bliskich?