Tamtej nocy wyrzuciłam córkę i jej chłopaka z domu – granica, której nie mogłam już przekroczyć
— Co ty tu robisz?! — krzyknęłam, widząc Martę i jej chłopaka, Pawła, rozłożonych na mojej kanapie. W ręku trzymali otwartą butelkę wina, a na stole leżały resztki pizzy i rozrzucone papierosy. Była środa, godzina 19:30, wróciłam po dwunastu godzinach pracy w szpitalu. Marzyłam tylko o ciszy i kubku herbaty.
Marta spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby to ona była tu pokrzywdzona. — Mamo, przecież mówiłam ci, że przyjdziemy. — Jej głos był znużony, a oczy przekrwione. Paweł nawet nie raczył się podnieść.
— Nie, nie mówiłaś. I nie prosiłaś o pozwolenie — odpowiedziałam chłodno, czując jak narasta we mnie złość. Od sześciu miesięcy nasze relacje były coraz bardziej napięte. Marta rzuciła studia, zaczęła spotykać się z Pawłem – chłopakiem z opinią „czarnej owcy” na osiedlu. Od tego czasu wszystko się zmieniło.
Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się, że rzuciła uczelnię. Był marzec, śnieg jeszcze leżał na chodnikach. Weszłam do jej pokoju, a ona siedziała na łóżku i płakała. — Nie dam rady, mamo. To nie dla mnie — powiedziała wtedy cicho. Przytuliłam ją, próbowałam zrozumieć. Ale potem pojawił się Paweł.
Od początku czułam, że coś jest nie tak. Znikały mi pieniądze z portfela, ginęły drobne rzeczy. Marta tłumaczyła wszystko przypadkiem: „Może zapomniałaś, gdzie położyłaś?”. Ale ja wiedziałam swoje. Kiedyś znalazłam w jej torbie woreczek z białym proszkiem. Zamarłam.
— Marta, co to jest?!
— To nie moje! Paweł mi podrzucił! — krzyczała wtedy.
Nie wierzyłam jej. Próbowałam rozmawiać, prosić, grozić. Bez skutku. Coraz częściej wracała do domu pijana albo w ogóle nie wracała na noc. Przestała odbierać telefony. Czułam się bezradna i samotna.
Tamtego wieczoru, gdy zobaczyłam ich w moim salonie, coś we mnie pękło.
— Wychodzicie natychmiast! — powiedziałam stanowczo.
Marta zerwała się z kanapy.
— Serio? Wyrzucasz własną córkę?
— Tak. Dość tego. Nie będziesz mnie więcej okradać ani przynosić tu narkotyków!
Paweł spojrzał na mnie z pogardą.
— Spokojnie, pani Aniu, przecież nic się nie stało.
— Wynoście się! — krzyknęłam i poczułam łzy napływające do oczu.
Marta wybiegła z mieszkania trzaskając drzwiami. Paweł poszedł za nią, rzucając pod nosem przekleństwa. Zostałam sama w pustym mieszkaniu, wśród porozrzucanych śmieci i zapachu papierosów.
Przez całą noc nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie słowa córki: „Wyrzucasz własną córkę?”. Ale czy miałam wybór? Ile razy można wybaczać? Ile razy można patrzeć na to, jak własne dziecko stacza się na dno?
Następnego dnia zadzwoniła moja siostra, Basia.
— Anka, co się stało? Marta u mnie nocowała. Wygląda strasznie…
— Nie mogę już dłużej tego znosić — odpowiedziałam drżącym głosem.
Basia próbowała mnie przekonać, żebym dała Marcie jeszcze jedną szansę.
— To twoje dziecko…
Ale ja wiedziałam, że jeśli teraz nie postawię granicy, stracę siebie całkowicie.
Przez kolejne dni Marta nie odzywała się do mnie. Chodziłam do pracy jak automat. Pacjenci pytali: „Coś się stało?”, ale tylko uśmiechałam się smutno i mówiłam: „Wszystko w porządku”.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Przypominałam sobie małą Martę – jak biegała po parku, jak tuliła się do mnie po koszmarze sennym… Gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam zrobić coś inaczej?
W sobotę zadzwonił domofon.
— Mamo… — usłyszałam cichy głos Marty.
Otworzyłam drzwi bez słowa. Stała przede mną zapłakana, z podkrążonymi oczami.
— Przepraszam… — wyszeptała i wtuliła się we mnie.
Chciałam ją przytulić mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, ale wiedziałam, że to nie koniec walki. Że muszę być twarda – dla niej i dla siebie.
— Pomogę ci tylko wtedy, jeśli sama tego chcesz — powiedziałam stanowczo.
Marta skinęła głową.
— Chcę… Ale boję się…
Objęłam ją ramieniem i razem usiadłyśmy przy kuchennym stole.
Nie wiem, co będzie dalej. Może znów mnie zawiedzie, może znów będę musiała ją wyrzucić… Ale wiem jedno: czasem trzeba postawić granicę nawet wobec tych, których kochamy najbardziej.
Czy jestem złą matką? Czy można kochać i jednocześnie wymagać? A może to właśnie jest prawdziwa miłość?