Sąsiedztwo, które rozbiło moje małżeństwo: Jak mieszkanie obok teściów prawie mnie zniszczyło
Nie zapomnę tego wieczoru, kiedy wróciłam z pracy i zobaczyłam, jak moja teściowa, pani Halina, stoi w naszym salonie, przeglądając moje listy na stole. „O, już jesteś, Marto? Myślałam, że przyjdziesz później, to tylko sprawdzam, czy nie przyszło coś ważnego dla Piotrka” – rzuciła z uśmiechem, który miał być serdeczny, a był tylko kolejnym przypomnieniem, że w tym domu nie mam żadnej prywatności. Mój mąż Piotr był wtedy jeszcze w pracy, a ja poczułam się jak intruz we własnym mieszkaniu. To był dopiero początek.
Z Piotrem poznaliśmy się na studiach w Warszawie. Po ślubie długo szukaliśmy mieszkania, ale ceny były kosmiczne. Wtedy jego rodzice zaproponowali nam dwupokojowe mieszkanie tuż nad nimi – w tym samym bloku na Bródnie. „Będziecie mieli blisko do nas, a my zawsze pomożemy!” – przekonywała teściowa. Piotr był zachwycony: „Marta, to świetna okazja!” Ja miałam wątpliwości, ale presja finansowa i jego entuzjazm przeważyły.
Pierwsze tygodnie były nawet miłe. Teściowa przynosiła nam obiady, teść pan Zbigniew naprawił cieknący kran. Ale bardzo szybko granice zaczęły się zacierać. „Marto, nie powinnaś tyle pracować, kobieta powinna dbać o dom” – słyszałam niemal codziennie. Kiedy raz zostawiłam pranie na balkonie na noc, rano już czekała na mnie wiadomość na Messengerze: „Pranie trzeba zdejmować wieczorem, bo wilgoć szkodzi tkaninom”.
Z czasem zaczęłam czuć się jak pod lupą. Każdy mój ruch był komentowany. Gdy zaprosiłam koleżankę z pracy na kawę, po pięciu minutach zadzwonił domofon – oczywiście teściowa: „Przyszłam tylko na chwilkę!”. Siedziała z nami godzinę, komentując nasze rozmowy i pytając Magdę o jej plany matrymonialne. Po tej wizycie Magda już nigdy nie przyszła.
Najgorsze były weekendy. Piotr chciał spędzać je z rodzicami – obiad u Haliny i Zbyszka był obowiązkowy. Jeśli próbowałam odmówić, słyszałam: „Nie wypada! Oni się starają!”. Kiedy raz powiedziałam Piotrowi: „Chciałabym spędzić sobotę tylko z tobą”, odpowiedział: „Przecież mama się obrazi”.
Zaczęły się kłótnie. Czułam się osaczona. Pewnego wieczoru wybuchłam:
– Piotr, ja tak dłużej nie wytrzymam! Twoja mama jest wszędzie! Nawet w naszej sypialni czuć jej obecność!
– Przesadzasz! Ona tylko chce pomóc!
– Pomóc? To jest kontrola! Nie widzisz tego?
Piotr zamknął się w sobie. Coraz częściej wychodził do pracy wcześniej i wracał później. Ja zostawałam sama z teściową, która coraz śmielej komentowała moje życie:
– Marta, powinnaś już pomyśleć o dziecku. Piotrek nie młodnieje!
– Może najpierw chciałabym mieć trochę spokoju…
– Spokój będziesz miała na emeryturze! Teraz trzeba rodzić!
Czułam się coraz gorzej psychicznie. Moja mama mieszkała 300 km dalej i nie chciałam jej martwić. Przyjaciółki powoli się wycofały – nikt nie chciał być świadkiem rodzinnych awantur.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i usłyszałam rozmowę na klatce:
– Halina, daj im trochę oddechu – mówiła sąsiadka z piętra niżej.
– A co ja mam zrobić? Jak ona nie umie gotować i sprzątać? Piotrek zawsze był zadbany, a teraz chodzi w pogniecionych koszulach!
Zamknęłam drzwi i rozpłakałam się. Czułam się jak porażka – żona nieudolna, synowa niewystarczająca.
Wkrótce zaszłam w ciążę. Myślałam naiwnie, że to coś zmieni. Przez pierwsze tygodnie Halina była zachwycona – kupowała ubranka, przynosiła zupy i kompoty. Ale szybko zaczęła traktować mnie jak inkubator:
– Nie dźwigaj! Nie wychodź sama! Nie jedz tego!
Kiedy powiedziałam jej, że chcę rodzić w prywatnej klinice, bo boję się państwowego szpitala po opowieściach koleżanek:
– Co ty wymyślasz?! Za moich czasów rodziło się w domu albo w szpitalu rejonowym i żyjemy!
Piotr coraz częściej stawał po stronie matki:
– Może rzeczywiście przesadzasz z tymi zachciankami?
Czułam się samotna jak nigdy.
Po porodzie było jeszcze gorzej. Halina przychodziła codziennie – czasem dwa razy dziennie. Zdarzało się, że budziła małego Antosia tylko po to, żeby go potrzymać na rękach:
– Dziecko musi być przyzwyczajone do ludzi!
Kiedy próbowałam ją powstrzymać:
– Ty nic nie rozumiesz! Ja wychowałam dwoje dzieci!
Pewnego dnia znalazłam ją w naszej kuchni przestawiając garnki:
– Tak będzie wygodniej dla wszystkich.
Wybuchłam:
– To jest mój dom! Proszę nie ruszać moich rzeczy!
Halina obraziła się śmiertelnie i przez tydzień rozpowiadała po rodzinie, że jestem niewdzięczna.
Zaczęły się poważne kłótnie z Piotrem:
– Albo ona przestaje tu przychodzić bez zapowiedzi, albo ja wyprowadzam się do mamy!
– Przesadzasz! To moja matka!
– A ja jestem twoją żoną! Kiedy to zrozumiesz?
W końcu postawiłam sprawę jasno:
– Piotrze, jeśli nic się nie zmieni, rozwiodę się z tobą.
To był szok dla niego. Przez kilka dni chodził jak struty. W końcu zgodził się na rozmowę we czwórkę – my i jego rodzice.
Spotkaliśmy się u nich w mieszkaniu. Halina od razu zaczęła płakać:
– Ja tylko chcę dobrze! Marta mnie nienawidzi!
Zbigniew próbował mediować:
– Może ustalmy jakieś zasady?
Powiedziałam spokojnie:
– Chcemy mieć własne życie. Proszę nie przychodzić bez zapowiedzi i nie komentować naszych decyzji.
Halina wybiegła do łazienki trzaskając drzwiami.
Po tej rozmowie przez chwilę było lepiej – przez tydzień cisza i spokój. Ale potem wszystko wróciło do normy. Halina zaczęła dzwonić do Piotra codziennie po kilka razy:
– Synku, czy Marta dobrze karmi Antosia? Bo wygląda blado…
Piotr coraz bardziej się denerwował.
W końcu podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. Wynajęliśmy kawalerkę na Ursynowie – ciasno, drogo, ale daleko od teściów. Kiedy pakowaliśmy rzeczy, Halina przyszła z płaczem:
– Zniszczyłaś mi rodzinę! To przez ciebie syn odchodzi!
Piotr pierwszy raz stanął po mojej stronie:
– Mamo, musimy żyć po swojemu.
Nowe życie było trudne finansowo – rata za wynajem zjadała większość naszych pensji. Ale pierwszy raz od lat mogłam spokojnie napić się kawy w piżamie bez strachu, że ktoś zaraz wejdzie bez pukania.
Dziś minęły dwa lata od tamtej przeprowadzki. Nasze małżeństwo przeszło przez piekło – byliśmy nawet u terapeuty par. Z Haliną widujemy się rzadko – raz na dwa tygodnie na obiedzie rodzinnym. Nadal bywa chłodno i napięcie czuć w powietrzu.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy winna jest tylko teściowa? A może my wszyscy daliśmy sobie wejść na głowę? Czy są tu osoby, które przeżyły podobne piekło rodzinne? Jak sobie poradziliście?