Samotny tata, odrzucony chłopiec i walka o rodzinę: Moja droga do ojcostwa wbrew wszystkim
— Panie Michał, czy jest pan pewien? — zapytała mnie pani Ewa z ośrodka adopcyjnego, patrząc na mnie z powątpiewaniem. — Kuba to trudny przypadek. Już trzy rodziny się wycofały. Chłopiec ma autyzm, nie mówi, czasem wpada w histerię…
Wtedy spojrzałem na nią i poczułem, jak w gardle rośnie mi gula. Przez chwilę miałem ochotę wykrzyczeć: „A czy ktoś kiedyś zapytał, czego on chce?!” Ale tylko skinąłem głową.
— Jestem pewien — odpowiedziałem cicho. — Chcę go poznać.
Nie spałem tej nocy. Przewracałem się z boku na bok w moim małym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. W głowie miałem obrazy: dziecięce łóżeczko, zabawki, śmiech… Ale też krzyki, płacz, samotność. Bałem się. Bałem się, że nie dam rady. Że jestem za słaby. Że jestem sam. Że jestem… inny.
Bo przecież wiedziałem, co o mnie myślą. Samotny facet po trzydziestce, gej, bez partnera, bez rodziny. W pracy nikt nie wiedział o mojej orientacji poza Anią z działu HR. Mama nigdy nie zaakceptowała mojego coming outu. Ojciec przestał dzwonić pięć lat temu.
A jednak coś mnie pchało do przodu. Może to była ta sama samotność, którą widziałem w oczach Kuby na zdjęciu w teczce adopcyjnej?
Pierwsze spotkanie było… dziwne. Kuba siedział w kącie sali zabaw i układał klocki w idealnie równych rzędach. Nie patrzył na mnie. Próbowałem zagadać:
— Cześć Kuba, jestem Michał.
Cisza. Tylko cichy szelest przesuwanych klocków.
Pani Ewa szeptała mi do ucha: — Proszę się nie zrażać. On tak ma. Potrzebuje czasu.
Usiadłem więc obok niego i zacząłem układać klocki tak jak on. Po kilku minutach spojrzał na moje ręce i… przesunął jeden klocek o milimetr w lewo. Uśmiechnąłem się do niego.
To był nasz pierwszy kontakt.
Kolejne tygodnie były jak jazda kolejką górską. Raz Kuba tulił się do mnie niespodziewanie, innym razem wpadał w szał, kiedy zmieniłem mu kubek na inny kolor. Były dni, kiedy płakałem razem z nim — z bezsilności, z żalu, z poczucia winy, że nie umiem być lepszym ojcem.
Najgorsze przyszło podczas pierwszej wizyty mojej mamy.
— Michał, co ty wyprawiasz? — powiedziała z wyrzutem, patrząc na Kubę jak na obcego. — Ty nawet nie masz żony! Ludzie będą gadać! Po co ci takie dziecko?
— Bo on mnie potrzebuje — odpowiedziałem drżącym głosem.
— A ty? Ty też potrzebujesz kogoś? — zapytała cicho.
Nie odpowiedziałem. Bo prawda była taka, że potrzebowałem Kuby tak samo mocno jak on mnie.
W pracy zaczęły się plotki. Ktoś widział mnie z Kubą na placu zabaw i nagle wszyscy mieli coś do powiedzenia.
— Michał, słyszałam… adoptowałeś dziecko? Sam? — zapytała koleżanka z biura kuchni.
— Tak — odpowiedziałem krótko.
— I to jeszcze… takie dziecko? — dodała szeptem.
Zacisnąłem pięści pod stołem. „Takie dziecko”. Jakby Kuba był czymś gorszym.
Najtrudniejsze były wieczory, kiedy Kuba nie mógł zasnąć i krzyczał przez godzinę bez powodu. Siedziałem wtedy przy jego łóżku i śpiewałem mu cicho „Stary niedźwiedź mocno śpi”, choć fałszowałem niemiłosiernie. Czasem zasypiał wtulony we mnie jak mały kotek.
Pewnego dnia dostałem list polecony z sądu. Matka Kuby zrzekła się praw rodzicielskich tuż po porodzie. Ojca nie wpisano nawet do aktu urodzenia. Kuba był sam na świecie od pierwszych sekund życia.
Zacząłem chodzić z nim na terapię integracji sensorycznej i logopedię. Każdy postęp był dla mnie jak wygrana w totka: pierwsze „tata” (choć brzmiało raczej jak „ta-ta-ta”), pierwszy uśmiech skierowany prosto do mnie, pierwsze przytulenie bez powodu.
Ale były też chwile zwątpienia. Kiedy po raz kolejny usłyszałem od sąsiadki:
— Panie Michale, a gdzie mama tego chłopca?
Albo kiedy w sklepie ekspedientka patrzyła na nas podejrzliwie i pytała:
— To pana syn?
Czułem wtedy gniew i bezradność. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu zaakceptować naszej rodziny?
Największy kryzys przyszedł w zeszłe święta Bożego Narodzenia. Mama odmówiła przyjazdu.
— Nie mogę patrzeć na to wszystko — powiedziała przez telefon. — Przepraszam.
Siedzieliśmy więc z Kubą sami przy stole, a on bawił się lampkami choinkowymi i śmiał się do swojego odbicia w bombce. Wtedy zrozumiałem: rodzina to nie jest to, co mówią inni. Rodzina to my.
Dziś Kuba ma siedem lat i coraz lepiej radzi sobie w szkole integracyjnej. Nadal nie mówi płynnie, ale potrafi powiedzieć „kocham cię” swoim własnym językiem — przez gesty, spojrzenia, uśmiechy.
Czasem myślę o tych wszystkich rodzinach, które go odrzuciły. O mojej mamie, która nadal nie potrafi zaakceptować mojego życia. O ludziach na ulicy, którzy patrzą na nas jak na dziwolągów.
Ale potem patrzę na Kubę i wiem jedno: zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.
Czy naprawdę trzeba być „normalną” rodziną, żeby dawać miłość? Czy odwaga to tylko wielkie czyny, czy może codzienna walka o akceptację i szczęście drugiego człowieka?