Pomogłam córce kupić mieszkanie: Teraz nawet nie ma dla mnie miejsca na noc. Czy naprawdę na to zasłużyłam?
— Mamo, przecież mówiłam, że dziś nie mogę cię przenocować. Michał ma ważne spotkanie z pracy, a ja muszę się wyspać — głos Agnieszki był chłodny, niemal obcy. Stałam w korytarzu jej nowego mieszkania, które jeszcze rok temu było moim największym marzeniem dla niej. Teraz czułam się jak intruz.
Nie chciałam być ciężarem. Przecież całe życie starałam się być dla niej podporą. Odkładałam każdy grosz, rezygnowałam z własnych przyjemności, żeby kiedyś mogła mieć lepiej. Nawet wtedy, gdy jej ojciec odszedł do innej kobiety i zostałyśmy same, nie pozwoliłam sobie na słabość. Pracowałam w dwóch miejscach — w szkole i w bibliotece — żeby starczyło na czynsz, rachunki i choćby skromne wakacje nad Bałtykiem raz na kilka lat.
Pamiętam, jak Agnieszka miała dziesięć lat i płakała, bo koleżanki z klasy jechały na obóz do Włoch, a my mogłyśmy sobie pozwolić tylko na wycieczkę rowerową po okolicznych lasach. Obiecałam jej wtedy, że kiedyś będzie miała wszystko, czego zapragnie. Że zrobię wszystko, by jej życie było łatwiejsze niż moje.
Kiedy skończyła studia i zaczęła pracować w korporacji w Warszawie, wynajmowała pokój na Ursynowie. Narzekała na współlokatorki, na hałas, na brak prywatności. Wtedy zaczęłam poważnie myśleć o tym, by przekazać jej swoje oszczędności. Przez lata odkładałam pieniądze na koncie oszczędnościowym — nie dla siebie. Nie na nową kuchnię, nie na sanatorium, choć czasem bolały mnie plecy tak bardzo, że marzyłam o kilku dniach odpoczynku.
— Mamo, nie musisz mi pomagać — mówiła Agnieszka, gdy pierwszy raz wspomniałam o tym, że mogłabym jej dać pieniądze na wkład własny do kredytu.
— Ale chcę — odpowiedziałam. — Po to odkładałam całe życie.
W końcu się zgodziła. Była szczęśliwa. Pamiętam jej łzy wzruszenia, kiedy podpisywałyśmy umowę u notariusza. Michał też był wdzięczny — wtedy jeszcze wydawał się miłym chłopakiem, który naprawdę troszczy się o moją córkę.
Przez kilka miesięcy po przeprowadzce często do mnie dzwoniła. Pytała o przepisy na zupę ogórkową, prosiła o radę w sprawie wyboru firanek czy koloru ścian. Czułam się potrzebna. Ale potem coś się zmieniło.
Telefon dzwonił coraz rzadziej. Kiedy przyjeżdżałam z wizytą, czułam się jak gość — nie jak matka. Michał coraz częściej patrzył na mnie z niechęcią, a Agnieszka była spięta i nerwowa.
Aż do dziś.
Przyjechałam do Warszawy na badania kontrolne do szpitala. Pociąg miał opóźnienie, a ja czułam się zmęczona i obolała. Zadzwoniłam do Agnieszki z nadzieją, że będę mogła przenocować u niej choć jedną noc.
— Mamo, naprawdę nie mogę… Może hotel? — usłyszałam w słuchawce.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież to mieszkanie powstało dzięki mojej pracy i wyrzeczeniom. Czy naprawdę nie ma dla mnie miejsca nawet na jedną noc?
Wróciłam do domu późnym wieczorem. Siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie i patrzyłam na stare zdjęcia Agnieszki z dzieciństwa. Uśmiechnięta dziewczynka z kucykami, która tuliła się do mnie po każdym upadku. Gdzie podziała się ta bliskość?
Następnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia.
— Pani Marysiu, jak tam u córki? — zapytała z troską.
Nie potrafiłam odpowiedzieć inaczej niż: — Dobrze… Wszystko dobrze.
Ale w środku czułam pustkę i żal. Czy naprawdę tak wygląda wdzięczność? Czy matczyna miłość powinna być bezwarunkowa nawet wtedy, gdy boli?
Przez kolejne tygodnie próbowałam tłumaczyć Agnieszkę przed samą sobą. Może jest zmęczona? Może Michał ją ogranicza? Może nie chce pokazywać mi swojego prawdziwego życia?
Ale potem usłyszałam od wspólnej znajomej, że Agnieszka zaprosiła swoich teściów na weekend do siebie. Przyjęli ich z otwartymi ramionami.
Wtedy coś we mnie pękło.
Zadzwoniłam do niej jeszcze raz.
— Agnieszko… Chciałabym porozmawiać. Czy mogę przyjechać?
— Mamo… Nie wiem… Michał nie lubi niespodziewanych wizyt…
— Ale ja jestem twoją matką! — wybuchłam. — Czy naprawdę nie ma już dla mnie miejsca w twoim życiu?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Mamo… Ja cię kocham… Ale musisz zrozumieć… To jest teraz moje życie…
Odłożyłam słuchawkę i długo płakałam. Próbowałam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Czy za bardzo ją kochałam? Czy za dużo dałam? Czy może powinnam była zostawić coś dla siebie?
Dziś siedzę sama w swoim małym mieszkaniu i patrzę przez okno na szare bloki. Zastanawiam się: czy warto było poświęcić wszystko dla dziecka? Czy matczyna miłość naprawdę powinna być tak bezgraniczna?
A może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?