Podarowałam im ziemię po mężu. Teraz chcą ją sprzedać i nie rozumiem, kim dla nich jestem…
– Mamo, to nie jest takie proste – głos Pawła drżał, choć starał się brzmieć stanowczo. – My z Kasią… my po prostu nie damy rady tego utrzymać.
Patrzyłam na niego, jakby był kimś obcym. Przecież to mój syn, mój jedyny. Jeszcze trzy lata temu razem z ojcem snuliśmy plany, jak Paweł przejmie ziemię, jak będzie tu budował dom dla swojej rodziny. A teraz? Teraz siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, z tą swoją nowoczesną fryzurą i spojrzeniem wbitym w podłogę. Kasia stała za nim, nerwowo ściskając pasek torebki.
– To nie chodzi o pieniądze – dodała cicho Kasia. – Po prostu… my mamy inne plany. Chcemy kupić mieszkanie w mieście, bliżej pracy. Ziemia tutaj… to dla nas za dużo.
Czułam, jak coś we mnie pęka. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, wyrzucić im wszystko: że nie rozumieją, że ta ziemia to nie tylko kawałek pola, ale historia naszej rodziny, wspomnienia mojego dzieciństwa, pot i łzy mojego męża. Ale zamiast tego tylko westchnęłam i spojrzałam przez okno na rozciągające się za domem pole rzepaku.
– A co by powiedział wasz ojciec? – zapytałam cicho. – On całe życie marzył, żebyście tu zostali. Żebyście mieli swoje miejsce na ziemi.
Paweł spuścił głowę jeszcze niżej. Kasia odwróciła wzrok.
Od śmierci Andrzeja wszystko się zmieniło. Zostałam sama w dużym domu, w którym każdy kąt przypominał mi o nim: jego kubek na półce, niedokończona książka na stoliku, kurtka wisząca w przedpokoju. Paweł coraz rzadziej przyjeżdżał – zawsze miał coś do załatwienia w pracy, a Kasia narzekała na dojazdy. Myślałam, że jeśli dam im ziemię, jeśli poczują się tu gospodarzami, to wrócą. Że znów będziemy rodziną.
Pamiętam dzień, kiedy podpisywaliśmy akt darowizny u notariusza. Paweł był wtedy trochę spięty, ale uśmiechał się do mnie szeroko.
– Dzięki, mamo – powiedział wtedy. – Obiecuję, że nie zmarnujemy tej szansy.
A teraz? Teraz słyszę od sąsiadki, że Paweł pytał w gminie o warunki zabudowy i czy można podzielić działkę na mniejsze parcele pod sprzedaż.
Przez kolejne dni chodziłam jak struta. Nie mogłam spać. W nocy przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głos Andrzeja: „Ziemia to nasza przyszłość. Nie oddawaj jej byle komu”. Ale przecież oddałam ją własnemu synowi…
W niedzielę przyszli na obiad. Kasia przyniosła ciasto, Paweł próbował żartować przy stole, ale atmosfera była ciężka jak przed burzą.
– Mamo – zaczął Paweł po obiedzie – wiem, że jesteś rozczarowana. Ale my naprawdę nie damy rady tego wszystkiego ogarnąć. Ja mam pracę w Warszawie, Kasia też…
– A dzieci? – przerwałam mu ostro. – Gdzie będą biegać? Po asfalcie? Wśród bloków?
Kasia spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Dzieci mogą być szczęśliwe wszędzie – powiedziała cicho. – Ważne, żebyśmy byli razem.
Poczułam łzy napływające do oczu. Próbowałam zrozumieć ich perspektywę, ale nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że wszystko to, co budowaliśmy przez pokolenia, może zostać sprzedane obcym ludziom.
Wieczorem zadzwoniła do mnie siostra.
– Marysia, nie możesz ich zmuszać do życia po swojemu – powiedziała stanowczo. – Czasy się zmieniły. Młodzi mają inne marzenia.
Ale czy naprawdę wszystko musi się zmieniać? Czy tradycja nie ma już żadnej wartości?
Przez kolejne tygodnie unikaliśmy trudnych rozmów. Paweł przysyłał mi SMS-y: „Mamo, kocham Cię” albo „Będziemy wpadali częściej”. Ale ja wiedziałam, że coś się między nami popsuło.
Pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie w internecie: „Sprzedam działkę budowlaną w malowniczej okolicy”. Zdjęcie przedstawiało naszą ziemię – tę samą, po której biegałam jako dziecko z bratem, gdzie Andrzej uczył Pawła jeździć traktorem.
Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do Pawła.
– Synu… czy naprawdę musisz to robić? Czy nie możesz choć spróbować tu zostać?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo… ja już podjąłem decyzję. Przepraszam.
Rozłączył się pierwszy raz w życiu.
Przez następne dni czułam się jak duch we własnym domu. Sąsiedzi patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że mnie nie widzą. W sklepie pani Zosia szepnęła: „Niech się pani nie martwi, młodzi zawsze chcą inaczej”.
Ale ja nie mogłam przestać się martwić. Czułam się zdradzona przez własną rodzinę i przez czas, który tak bezlitośnie zmienia wszystko wokół mnie.
W końcu zebrałam się na odwagę i napisałam list do Pawła:
„Synku,
Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumiesz mój ból. Ta ziemia to nie tylko pole i drzewa – to kawałek naszego życia i pamięci o Twoim ojcu. Wiem jednak, że muszę pozwolić Ci żyć po swojemu. Kocham Cię i zawsze będziesz moim dzieckiem.
Mama”
Nie wiem, czy przeczytał ten list do końca. Od tamtej pory rzadziej dzwoni. Kasia czasem pisze krótkie wiadomości o wnuczce: „Zosia zaczęła chodzić” albo „Byliśmy u lekarza”.
Czasem siadam wieczorem na ganku i patrzę na zachód słońca nad polem rzepaku. Myślę o Andrzeju i o tym wszystkim, co straciłam – nie tylko męża i ziemię, ale też poczucie ciągłości między pokoleniami.
Czy naprawdę musimy wybierać między tradycją a szczęściem naszych dzieci? Czy można pogodzić jedno z drugim? Może ktoś z Was zna odpowiedź…