„Oddaliśmy wszystko dla córki, a ona nas odtrąciła. Czy naprawdę zasłużyliśmy na taką niewdzięczność?”
— Weronika, zostaw to! — krzyknęłam, widząc jak znowu pakuje do torby resztki z lodówki. — Przecież wiesz, że to dla was! — dodałam ciszej, próbując ukryć drżenie głosu.
Moja córka spojrzała na mnie z tym swoim chłodnym, nieprzeniknionym wzrokiem. — Mamo, nie musisz nam ciągle pomagać. Poradzimy sobie — powiedziała, ale nawet nie spojrzała mi w oczy.
Nie rozumiałam. Przecież przez całe życie robiliśmy z mężem wszystko, by jej niczego nie brakowało. Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu codziennie woziłam ją na zajęcia z angielskiego, potem na balet, a w soboty na basen. Zawsze była najważniejsza. Nawet kiedy musiałam zostawać po godzinach w pracy, żeby zarobić na jej kursy i wyjazdy, nigdy nie narzekałam. Mąż, Andrzej, też się starał — czasem aż za bardzo. Był surowy, ale tylko dlatego, że chciał dla niej jak najlepiej.
Kiedy Weronika poznała Pawła, byliśmy sceptyczni. On — chłopak z małego miasta pod Radomiem, bez wykształcenia, bez perspektyw. Ale ona była zakochana po uszy. „Mamo, on jest inny niż wszyscy!” — powtarzała mi w kółko. Próbowałam ją ostrzec: „Weronika, życie to nie bajka. Miłość nie wystarczy.” Nie słuchała.
Ślub był skromny. My pokryliśmy większość kosztów — Paweł nawet nie miał za co kupić garnituru. Ale nie żałowałam. Chciałam, żeby Weronika była szczęśliwa.
Pierwsze miesiące ich małżeństwa były trudne. Paweł miał dorywcze prace, raz na budowie, raz w magazynie. Weronika pracowała w sklepie odzieżowym za najniższą krajową. Często przychodzili do nas po pomoc — raz na rachunki, raz na jedzenie. Nigdy nie odmówiłam.
Pamiętam jedną zimę szczególnie dobrze. Było bardzo zimno, a oni nie mieli pieniędzy na opał. Andrzej pojechał do nich z workiem węgla i torbami pełnymi jedzenia. Weronika nawet nie podziękowała. „Mamo, przecież to normalne, że rodzice pomagają dzieciom” — powiedziała tylko.
Z czasem zaczęłam czuć się wykorzystywana. Każda rozmowa sprowadzała się do pieniędzy albo pomocy. Kiedy zaproponowałam Weronice, żeby wróciła do nas na jakiś czas i poszukała lepszej pracy w Warszawie, obraziła się śmiertelnie.
— Mamo, my sobie radzimy! Nie chcę być twoją małą dziewczynką do końca życia! — krzyknęła przez telefon.
Od tamtej pory kontakt się urwał. Próbowałam dzwonić, pisać SMS-y… Bez odpowiedzi. Nawet na święta nie przyszli.
Andrzej próbował mnie pocieszać: — Daj jej czas. Może musi dorosnąć po swojemu.
Ale ja nie mogłam spać po nocach. W głowie kłębiły mi się pytania: Gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ją rozpieszczałam? Czy powinnam była pozwolić jej upaść?
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę w sklepie.
— Pani Zosiu, widziałam Weronikę z Pawłem na rynku. Wyglądali… szczęśliwie — powiedziała z uśmiechem.
Zamurowało mnie. Jak to możliwe? Bez naszej pomocy? Bez naszych pieniędzy?
Wieczorem długo rozmawiałam z Andrzejem.
— Może ona naprawdę chce żyć po swojemu? Może nasza pomoc była dla niej ciężarem? — zapytał cicho.
Nie umiałam odpowiedzieć.
Kilka dni później dostałam SMS-a od Weroniki: „Mamo, dziękuję za wszystko. Muszę nauczyć się żyć sama. Kocham was.”
Łzy popłynęły mi po policzkach. Zrozumiałam wtedy, że czasem największą miłością jest pozwolić dziecku odejść i popełniać własne błędy.
Ale czy naprawdę zasłużyliśmy na takie milczenie? Czy rodziców spotyka za dobro tylko rozczarowanie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?