Nie zostawiajcie mnie: Historia o ojcu, który upadł i rodzinie, która musiała wybrać

Drzwi trzasnęły za mną z hukiem, który rozciął ciszę mojego starego mieszkania jak nóż. Stałem na klatce schodowej z walizką w ręku, a echo głosu mojej córki, Julii, wciąż dźwięczało mi w uszach:

— Tato, nie mogę już dłużej patrzeć, jak się staczasz. Mama miała rację. Musisz odejść.

Nie odpowiedziałem. Nie miałem już siły. Przez lata byłem dla nich ciężarem — dla żony, dla dzieci, dla samego siebie. Ale nigdy nie sądziłem, że przyjdzie dzień, w którym własna córka wyrzuci mnie z domu.

Mam na imię Andrzej. Kiedyś byłem kimś. Miałem rodzinę, dom pod Warszawą, własną firmę budowlaną. Ludzie mówili: „Patrzcie, to ten Andrzej Nowak, co wybudował pół osiedla na Ursynowie!” Byłem dumny. Moja żona, Ewa, była moją opoką — przynajmniej tak mi się wydawało. Dzieci — Julia i Paweł — były moim oczkiem w głowie. Ale potem wszystko zaczęło się sypać.

Najpierw firma. Jeden zaufany wspólnik okazał się oszustem. Długi rosły szybciej niż mury moich bloków. Potem alkohol — najpierw kieliszek do obiadu, potem butelka do snu. Ewa próbowała mnie ratować, ale ja nie chciałem pomocy. W końcu przyszły zdrady. Najpierw jedna noc z sekretarką, potem coraz częściej uciekałem z domu do innych kobiet, szukając zapomnienia.

Pewnego dnia Ewa powiedziała do mnie cicho:

— Andrzej, nie poznaję cię. Zniszczyłeś wszystko, co mieliśmy.

— Przesadzasz — odburknąłem pijanym głosem.

— Nie przesadzam. Jutro cię tu nie ma.

Wtedy myślałem, że blefuje. Ale nie blefowała. Spakowała moje rzeczy i zostawiła na ganku. Julia patrzyła na mnie z pogardą. Paweł nie odezwał się ani słowem.

Przez kilka miesięcy tułałem się po tanich hotelach i wynajmowanych pokojach. W końcu matka przyjęła mnie do swojego mieszkania na Pradze. Byłem wrakiem człowieka — bez pracy, bez pieniędzy, bez rodziny.

Matka była surowa:

— Synu, sam sobie to zrobiłeś. Ale jesteś moim dzieckiem. Nie pozwolę ci zdechnąć na ulicy.

Próbowałem się podnieść. Znalazłem pracę jako ochroniarz w markecie. Przestałem pić — przynajmniej na jakiś czas. Ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Ewa nie odbierała telefonów. Julia zmieniła numer. Paweł wyjechał do Gdańska i zerwał kontakt.

Mijały lata. Matka umarła na raka, a ja zostałem sam w jej dwupokojowym mieszkaniu. Czasem widywałem Julię na ulicy — szła z mężem i dwójką dzieci, zawsze odwracała wzrok.

W końcu zachorowałem — serce, cukrzyca, depresja. Lekarze mówili: „Trzeba mieć wsparcie rodziny”. Jakiej rodziny? Byłem sam jak palec.

Któregoś dnia zebrałem się na odwagę i napisałem list do dzieci:

„Julio, Pawle,

Wiem, że zawiodłem was wszystkich. Wiem, że nie zasługuję na wybaczenie. Ale jestem stary i chory. Nie mam już nikogo poza wami. Jeśli możecie — przyjdźcie do mnie choć raz przed moją śmiercią.

Tata”

Nie spałem całą noc czekając na odpowiedź. Po tygodniu zadzwonił domofon.

— Tato? To ja… Julia.

Serce mi stanęło. Otworzyłem drzwi drżącymi rękami.

Julia weszła do środka z dystansem. Za nią wszedł Paweł — wysoki, poważny facet z brodą i zmęczonymi oczami.

— Czego chcesz? — zapytał chłodno Paweł.

— Chciałem was zobaczyć… Przeprosić…

Julia rozejrzała się po zaniedbanym mieszkaniu.

— Tu śmierdzi samotnością — powiedziała cicho.

Usiedliśmy przy stole w kuchni. Milczeliśmy długo.

— Po co nas wezwałeś? — zapytał Paweł.

— Jestem chory… Nie wiem ile mi zostało… Chciałem wam oddać mieszkanie po babci…

Paweł spojrzał na Julię:

— I co? Myślisz, że kupisz sobie wybaczenie spadkiem?

Zacisnąłem pięści ze wstydu.

— Nie… Ja tylko… Nie chcę umrzeć sam…

Julia zaczęła płakać.

— Tato… Dlaczego nam to zrobiłeś? Dlaczego zdradziłeś mamę? Dlaczego piłeś?

Nie miałem odpowiedzi. Tylko łzy ciekły mi po policzkach.

Paweł wstał gwałtownie:

— Wiesz co? Ja nie chcę żadnego mieszkania! Chcę tylko wiedzieć, dlaczego nigdy nie byłeś ojcem!

Julia próbowała go uspokoić:

— Paweł…

Ale on już wychodził trzaskając drzwiami.

Zostaliśmy sami z Julią.

— Tato… Ja ci wybaczam — wyszeptała po chwili ciszy. — Ale nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy rodziną jak dawniej.

Objęła mnie ostrożnie, jakby bała się dotknąć starej rany.

Po jej wyjściu długo siedziałem w pustym mieszkaniu patrząc na zdjęcia sprzed lat: uśmiechnięta Ewa z dziećmi na Mazurach, ja trzymający Julię za rękę podczas pierwszego dnia szkoły Pawła…

Następnego dnia zadzwonił telefon:

— Tato? To Paweł…

Zamarłem.

— Chciałem powiedzieć… Może kiedyś pogadamy jak ludzie? Bez pretensji?

— Synu… Ja… Dziękuję…

Od tamtej pory spotykaliśmy się raz w miesiącu na kawie w moim mieszkaniu. Julia czasem przyprowadzała wnuki — patrzyły na mnie z ciekawością i nieufnością.

Ewa nigdy nie przyszła. Wiem, że jej nie zasłużyłem na przebaczenie.

Czasem myślę: czy człowiek może naprawić swoje błędy? Czy miłość dzieci jest silniejsza niż żal?

A wy — czy umielibyście wybaczyć komuś takiemu jak ja?