Nie próbuj wychowywać własnych rodziców: opowieść o miłości, żalu i pogodzeniu się z przemijaniem
Drzwi do mieszkania rodziców otworzyły się z trzaskiem. Wpadłam do środka, z torbą pełną zakupów, z głową rozpaloną po kolejnej awanturze z mężem. W powietrzu unosił się zapach starej kapusty i wilgoci. – Mamo! Tato! – zawołałam, próbując ukryć irytację. Z kuchni wyjrzała mama, drobna, przygarbiona, w tym samym swetrze co zawsze. – O, Zosiu, jesteś… – powiedziała cicho.
Nie miałam siły na czułości. – Ile razy mówiłam, żebyś nie gotowała tej kapusty? Przecież lekarz zabronił! – rzuciłam ostro. Mama spuściła wzrok. – Ale twój tata lubi…
Wtedy wszedł ojciec. Zawsze dumny, teraz jakby mniejszy, zgarbiony, z rękami drżącymi od parkinsona. – Daj spokój matce – burknął. – To nasze życie.
Zacisnęłam pięści. Od miesięcy próbowałam ich przekonać do zmian: zdrowa dieta, nowoczesne leki, porządki w mieszkaniu. Wszystko na nic. W lodówce spleśniały ser i słoik ogórków z 2017 roku. Na stole sterta nieotwartych rachunków i listów od ZUS-u.
– Znowu nie zapłaciliście za prąd? – spytałam z wyrzutem.
– Zapomnieliśmy… – szepnęła mama.
Wtedy puściły mi nerwy.
– Nie możecie tak żyć! Musicie się zmienić! – krzyknęłam.
Ojciec spojrzał na mnie z bólem.
– My już nie chcemy się zmieniać, Zosiu. Chcemy tylko spokoju.
Wyszłam trzaskając drzwiami. Po drodze zadzwonił mój brat, Marek.
– Znowu się na nich wydzierałaś? – zapytał bez przywitania.
– Bo oni nic nie rozumieją! – wybuchłam.
– Może to ty nic nie rozumiesz? – rzucił i się rozłączył.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się w łóżku obok śpiącego męża, który od miesięcy miał mnie już dość. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Czułam się rozdarta między własną rodziną a rodzicami, którzy coraz bardziej wymykali mi się z rąk.
Następnego dnia pojechałam do pracy jak automat. W szkole dzieciaki były głośniejsze niż zwykle. W przerwie zadzwoniła mama.
– Zosiu… mogłabyś przyjechać? Tato się przewrócił…
Zostawiłam wszystko i pobiegłam do samochodu. Wpadłam do mieszkania – ojciec leżał na podłodze, mama płakała bezradnie. Pomogłam mu wstać, zadzwoniłam po karetkę. Lekarz spojrzał na mnie z troską:
– Proszę pani, oni potrzebują opieki całodobowej.
Pojechałam do brata.
– Marek, musimy coś zrobić! Oni sobie nie radzą!
Marek wzruszył ramionami:
– To ty zawsze wszystko wiesz najlepiej. Może tym razem posłuchaj ich?
Zaczęliśmy się kłócić. On twierdził, że przesadzam, że rodzice mają prawo żyć po swojemu. Ja uważałam, że to zaniedbanie graniczące z okrucieństwem.
W końcu postanowiłam: zatrudnię opiekunkę. Rodzice byli wściekli.
– Nie chcemy obcej baby w domu! – krzyczał ojciec.
– To nasz dom! – wtórowała mu mama.
Opiekunka przyszła tylko raz. Następnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że więcej nie przyjdzie: „Państwa mama płakała cały dzień, tata zamknął się w łazience”.
Byłam bezradna. Mąż coraz częściej wracał późno do domu. Córka zaczęła mieć problemy w szkole. Ja chodziłam jak cień.
Pewnego dnia znalazłam mamę siedzącą w kuchni nad starym albumem ze zdjęciami.
– Pamiętasz to? – zapytała pokazując zdjęcie sprzed lat: ja jako mała dziewczynka na kolanach taty.
– Pamiętam…
– Wtedy byłaś szczęśliwa – powiedziała cicho.
Zrobiło mi się wstyd. Przypomniałam sobie dzieciństwo: zapach świeżego chleba, śmiech ojca, ciepło mamy. Kiedy to wszystko się skończyło?
Zaczęłam częściej przyjeżdżać bez zakupów i rad. Po prostu siadałam z nimi przy stole i słuchałam opowieści o dawnych czasach. Mama rozkwitała wspominając młodość w Nowej Hucie, ojciec żartował jak dawniej.
Ale życie nie dawało nam taryfy ulgowej. Pewnej nocy zadzwonił telefon:
– Pani Zofio, tu szpital na Kopernika… pańska mama miała udar.
Świat mi się zawalił. Przez tydzień siedziałam przy jej łóżku, trzymając ją za rękę. Ojciec był zagubiony jak dziecko.
– Co ja teraz zrobię bez niej? – pytał szeptem.
Mama przeżyła, ale już nigdy nie wróciła do dawnej sprawności. Ojciec gasł z dnia na dzień.
Marek przyjechał raz i powiedział:
– Może czas pogodzić się z tym, że oni odchodzą?
Poczułam bunt i rozpacz jednocześnie. Próbowałam jeszcze ratować ich na siłę: nowe leki, rehabilitacja, specjalistyczne jedzenie… Nic nie pomagało.
Któregoś dnia przyszłam do mieszkania i zobaczyłam ojca siedzącego przy stole ze starym kubkiem herbaty.
– Zosiu… przestań już nas wychowywać – powiedział cicho.– Po prostu bądź z nami.
Usiadłam obok niego i pierwszy raz od lat pozwoliłam sobie płakać przy nim jak dziecko.
Mama odeszła miesiąc później. Ojciec niedługo po niej.
Dziś siedzę w ich pustym mieszkaniu i patrzę na stare zdjęcia. W szafie wiszą swetry mamy, pachnące jej perfumami; na półce stoi kubek taty z odpryskiem na brzegu. Nie mam już kogo poprawiać ani ratować.
Czasem pytam siebie: czy gdybym wcześniej przestała ich zmieniać na siłę, byłoby nam łatwiej? Czy potrafimy kochać bliskich takimi, jakimi są – nawet jeśli boli patrzeć na ich starość?
A wy? Czy też próbowaliście kiedyś wychowywać własnych rodziców?