Nie jesteś mi bliski, i już – historia o rodzinie, która nigdy nie była rodziną

– Nie jesteś mi bliski, i już! – wykrzyczała Kinga, a jej głos odbił się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Stałam przy kuchence, z patelnią w dłoniach, próbując nie rozlać jajecznicy, którą szykowałam dla Oli. Moja pasierbica leżała w swoim pokoju, blada, z gorączką, a ja czułam, jak narasta we mnie bezradność.

– Nie jestem ci matką, i już! – Kinga wymachiwała rękami, jej twarz była czerwona, a oczy błyszczały od łez i gniewu. – To moja córka, nie twoja!

– Chciałam tylko pomóc – odpowiedziałam cicho, niemal szeptem. Czułam, jak moje serce kurczy się w piersi. Przecież nie chciałam nikogo zastępować. Chciałam tylko, żeby Ola poczuła się lepiej, żebyśmy wszyscy poczuli się choć trochę jak rodzina.

– Ola ma gorączkę, jest naprawdę źle… – próbowałam jeszcze raz, ale Kinga już mnie nie słuchała.

– Pomóc! – przedrzeźniała mnie, złośliwie przeciągając słowo. – Chcesz pokazać, jaka jesteś wspaniałą macochą, tak? Żeby tatuś się rozczulił?

W tym momencie do kuchni wszedł Tomek, mój mąż, a jej były partner. – Kinga, przestań – powiedział stanowczo, ale ona tylko prychnęła i wybiegła z mieszkania, trzaskając drzwiami.

Zostałam sama z Tomkiem i chorą Olą. Przez chwilę staliśmy w ciszy, słysząc tylko cichy kaszel dziewczynki z drugiego pokoju. Tomek podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.

– Przepraszam, Bogna. Ona… ona po prostu nie umie inaczej – powiedział cicho.

Ale ja już nie słuchałam. W głowie miałam tylko słowa Kingi: „Nie jesteś mi bliski, i już”.

Kiedy poznałam Tomka, byłam po trzydziestce, miałam za sobą nieudane małżeństwo i mnóstwo złudzeń. On był wdowcem z kilkuletnią córką. Zakochaliśmy się w sobie powoli, ostrożnie, jakbyśmy bali się, że szczęście jest czymś, co łatwo można stracić. Ola była wtedy jeszcze mała, miała cztery lata, a ja próbowałam być dla niej kimś więcej niż tylko „nową panią w domu”.

Przez pierwsze miesiące wszystko wydawało się proste. Ola przychodziła do mnie z rysunkami, pytała, czy mogę jej przeczytać bajkę. Tomek patrzył na nas z czułością. Ale potem pojawiła się Kinga – biologiczna matka Oli, która przez kilka lat mieszkała w Niemczech, a teraz wróciła do Warszawy i nagle zapragnęła być częścią życia córki.

Od tego czasu wszystko się zmieniło. Kinga była jak burza – wchodziła do naszego życia bez zaproszenia, robiła awantury o drobiazgi, krytykowała mnie przy Oli, podważała każdą moją decyzję. Ola zaczęła się wycofywać, coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, a ja czułam się coraz bardziej obca w domu, który miał być moim azylem.

Tamtej nocy, gdy Ola dostała wysokiej gorączki, Kinga przyszła bez zapowiedzi. Wpadła do mieszkania jak huragan, od progu rzucając mi oskarżające spojrzenia. Próbowałam tłumaczyć, że Ola potrzebuje lekarza, że powinna zostać w domu, ale Kinga była nieugięta. Zarzucała mi, że chcę odebrać jej dziecko, że manipuluję Tomkiem, że jestem „tylko macochą”.

Pamiętam, jak stałam wtedy w kuchni, słysząc jej krzyki. Czułam się jak intruz we własnym domu. Tomek próbował ją uspokoić, ale Kinga była nie do zatrzymania. W końcu wybiegła, zostawiając nas w ciszy i napięciu.

Położyłam Olę do łóżka, zmierzyłam jej temperaturę – 39,6. Zadzwoniłam po lekarza, a potem siedziałam przy niej całą noc, zmieniając chłodne okłady na czole. Ola majaczyła przez sen, wołała mamę, czasem mnie, czasem nikogo. Tomek spał na kanapie, wyczerpany kłótnią.

Nad ranem Ola poczuła się lepiej. Lekarz powiedział, że to wirus, że trzeba czekać. Siedziałam przy jej łóżku, głaszcząc ją po włosach. W pewnym momencie otworzyła oczy i spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem.

– Gdzie mama? – zapytała cicho.

– Mama musiała wyjść, kochanie. Jestem przy tobie – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Ola odwróciła się do ściany. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Czy naprawdę byłam tu nikim?

Przez kolejne dni Kinga nie pojawiała się w naszym domu. Tomek próbował z nią rozmawiać, ale ona nie odbierała telefonów. Ola wracała do zdrowia, ale była coraz bardziej zamknięta w sobie. Ja chodziłam po domu jak cień, nie wiedząc, co robić. Czułam się jak aktorka w cudzym przedstawieniu, w którym nie dano mi roli.

Pewnego wieczoru, gdy Tomek był w pracy, a Ola oglądała bajki w swoim pokoju, usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam – to była Kinga. Stała na progu, blada, z podkrążonymi oczami.

– Musimy porozmawiać – powiedziała bez wstępu.

Wpuściłam ją do środka. Usiadłyśmy naprzeciwko siebie w kuchni. Przez chwilę milczałyśmy.

– Wiem, że chcesz dobrze – zaczęła w końcu Kinga. – Ale to moje dziecko. Ja ją urodziłam. Ja ją wychowałam przez pierwsze lata. Ty… ty jesteś tylko dodatkiem.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. – Wiem. Ale Ola mnie potrzebuje. Potrzebuje nas wszystkich. Nie chcę cię zastępować. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa.

Kinga spojrzała na mnie z niechęcią. – Nie rozumiesz. Ty nigdy nie zrozumiesz. Nie jesteś matką.

Wstała i wyszła, nie czekając na odpowiedź.

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Słowa Kingi krążyły mi po głowie jak natrętne muchy. Czy naprawdę nie miałam prawa być częścią życia Oli? Czy bycie macochą to zawsze bycie kimś obcym?

Minęły tygodnie. Ola wróciła do szkoły, Kinga pojawiała się coraz rzadziej. Tomek próbował nas wszystkich pogodzić, ale ja czułam, że coś we mnie pękło. Przestałam się starać. Przestałam walczyć o miejsce w tej rodzinie. Zaczęłam myśleć o wyprowadzce.

Dziś siedzę przy kuchennym stole, patrzę na zdjęcie Oli z czasów, gdy jeszcze się do mnie uśmiechała. Zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. Czy można kochać kogoś, kto nie chce być kochany? Czy rodzina to tylko więzy krwi, czy może coś więcej?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o miłość, która nie jest odwzajemniona?