„Nie chcę być wtedy w domu” – historia o rodzinnych ranach, które nie chcą się zagoić
„Mamo, daj znać, kiedy mają do Ciebie przyjechać goście, to zostanę w domu.”
To zdanie usłyszałam od mojej córki, Julii, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. Zatrzymałam się w korytarzu z siatkami pełnymi zakupów, a ona stała oparta o framugę drzwi do kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi. W jej oczach widziałam cień – coś więcej niż zwykłą niechęć. „Julka, o co chodzi?” – zapytałam cicho, próbując nie zdradzić narastającego we mnie niepokoju.
„Po prostu nie chcę się z nimi widzieć. Znowu będą te same rozmowy, te same spojrzenia. Wolę zostać z Antkiem w domu.”
Antek to mój wnuk, syn Julii. Ma dziewięć lat i od rozwodu Julii z jej mężem jest dla niej całym światem. Zawsze powtarzała, że rodzina jest najważniejsza – a teraz unika spotkań rodzinnych jak ognia. Wiedziałam, że chodzi o moją synową, Martę, żonę mojego drugiego syna – Pawła. Ale nie rozumiałam dlaczego.
Zawsze starałam się być sprawiedliwa wobec wszystkich dzieci. Po śmierci męża to ja byłam głową rodziny. Paweł był młodszy od Julii o cztery lata i zawsze miał z nią trudną relację – ona była tą odpowiedzialną, on tym „artystą”, który wiecznie miał głowę w chmurach. Kiedy Paweł poznał Martę na studiach w Krakowie i przyprowadził ją do nas na święta po raz pierwszy, Julia była już po rozwodzie i wracała do rodzinnego domu z Antkiem. Od tamtej pory coś się między nimi popsuło.
Pamiętam tamten wieczór jak dziś. Marta siedziała przy stole, śmiała się głośno z żartów Pawła, a Julia patrzyła na nią z chłodnym dystansem. Wtedy myślałam, że to zwykła zazdrość – Julia była świeżo po rozstaniu, a Marta wydawała się taka pewna siebie i szczęśliwa. Ale z czasem zauważyłam coraz więcej drobnych spięć.
„Mamo, ona mnie nie szanuje” – powiedziała mi Julia pewnego wieczoru, gdy siedziałyśmy razem na tarasie. „Zawsze musi mieć ostatnie słowo. Zawsze poprawia mnie przy stole albo daje mi do zrozumienia, że jestem gorsza, bo jestem samotną matką.”
Próbowałam tłumaczyć: „Może źle to odbierasz? Marta jest po prostu bezpośrednia.”
Julia tylko pokręciła głową i otarła łzę. „Nie rozumiesz. Ty jej nie widzisz takiej jak ja.”
Od tamtej pory każde rodzinne spotkanie było dla mnie polem minowym. Przed świętami dzwoniłam do Julii i pytałam: „Przyjedziesz?”
„A będzie Marta?”
„Będzie.”
„To nie wiem. Może lepiej przyjadę dzień później.”
Zaczęłam czuć się rozdarta. Paweł zarzucał mi, że faworyzuję Julię: „Zawsze jej ustępujesz! Marta czuje się tu jak obca!”
A Marta? Ona nigdy nie powiedziała mi wprost, co czuje. Była uprzejma, pomocna – ale zawsze trzymała się blisko Pawła i rzadko rozmawiała z Julią dłużej niż kilka minut.
Pewnego razu podczas obiadu doszło do wybuchu. Antek rozlał sok na obrus i Marta rzuciła: „No tak, dzieci samotnych matek są zawsze takie roztrzepane.”
Julia zerwała się od stołu i wybiegła do ogrodu. Pobiegłam za nią.
„Widzisz?!” – krzyknęła przez łzy. „Ona mnie nienawidzi! A ty nic nie mówisz!”
Stałam osłupiała. Chciałam ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
Wieczorem Paweł zadzwonił do mnie z pretensjami: „Mamo, czemu pozwalasz Julii robić sceny? Marta jest twoją synową!”
Czułam się jak sędzia na ringu bokserskim. Każde słowo mogło być wykorzystane przeciwko mnie.
Z czasem Julia coraz rzadziej pojawiała się na rodzinnych uroczystościach. Zawsze miała wymówkę: Antek jest chory, ma trening piłki nożnej, musi odrobić lekcje. Ale wiedziałam, że chodzi o Martę.
Najgorsze przyszło w zeszłym roku na Boże Narodzenie. Zaprosiłam wszystkich – Julkę z Antkiem i Pawła z Martą. Julia zadzwoniła dzień wcześniej:
„Mamo… nie dam rady przyjechać. Antek źle się czuje.”
Ale sąsiadka widziała ją tego dnia na spacerze z Antkiem w parku.
Poczułam się zdradzona przez własną córkę.
Po świętach odwiedziłam ją bez zapowiedzi.
„Julka… powiedz mi prawdę. Dlaczego nie chcesz już przyjeżdżać?”
Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i długo milczała.
„Bo tam nie jestem sobą” – wyszeptała w końcu. „Bo czuję się jak intruz we własnej rodzinie.”
Objęłam ją i płakałyśmy razem.
Od tamtej pory próbowałam rozmawiać z Martą. Zaprosiłam ją na kawę bez Pawła.
„Marto… czy coś jest między tobą a Julią?”
Spojrzała na mnie chłodno:
„Pani Anno… ja po prostu nie lubię ludzi, którzy wiecznie się użalają nad sobą. Julia nigdy nie była dla mnie miła.”
Zatkało mnie.
Wróciłam do domu i całą noc nie spałam. Czy naprawdę przez lata byłam ślepa? Czy faworyzowałam Julię? Czy Marta rzeczywiście czuła się wykluczona?
Od kilku miesięcy spotykam się z obiema osobno. Każda ma swoje żale i każda czuje się skrzywdzona.
Ostatnio Antek zapytał mnie:
„Babciu… dlaczego ciocia Marta nigdy się do nas nie uśmiecha?”
Nie umiałam odpowiedzieć.
Czasem myślę, że rodzina to najtrudniejsza układanka świata – każdy element pasuje tylko pod warunkiem, że inny trochę się nagiął.
Dziś siedzę sama przy stole i patrzę na puste krzesła po obu stronach. Marzę o tym, by znów usłyszeć śmiech dzieci i rozmowy dorosłych bez tej lodowatej ciszy między nimi.
Czy można jeszcze odbudować mosty nad rzeką żalu? Czy powinnam walczyć o wspólne święta za wszelką cenę? A może czas pogodzić się z tym, że niektórych ran nie da się już zagoić?
Ciekawa jestem Waszych historii… Czy Wy też musieliście wybierać między dziećmi? Jak sobie radzicie z rodzinnymi konfliktami? Czy warto walczyć o jedność za wszelką cenę?