Nic nie zapomniałam: Historia o rodzinnych ranach, które nigdy się nie goją
– Znowu idziesz do tej twojej siostry? – głos mojego męża, Pawła, rozciął ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w pianie, kiedy usłyszałam ten ton – niecierpliwy, podszyty pretensją. – Przecież ona ma rodzinę. Po co ty się tam pchasz codziennie?
– Bo jestem jej siostrą, Pawle. – Odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy. – A gdyby to była twoja siostra, też byś ją zostawił samą w szpitalu?
– Moja siostra nie robiłaby z siebie ofiary przez całe życie – mruknął. – Ty zawsze musisz wszystkich ratować. A kto ciebie ratuje?
Zamknęłam oczy. W tej jednej chwili wróciły do mnie wszystkie obrazy z dzieciństwa – zimne mieszkanie w bloku na Pradze, matka krzycząca na ojca, ojciec trzaskający drzwiami i znikający na całe noce. Moja młodsza siostra, Magda, skulona pod stołem, płacząca w poduszkę. Ja – ta starsza, ta odpowiedzialna, ta, która musiała być silna.
Miałam wtedy siedemnaście lat i marzyłam tylko o tym, żeby uciec z domu. Warszawa wydawała się wybawieniem – wielkie miasto, anonimowość, szansa na nowe życie. Dostałam się do technikum gastronomicznego i zamieszkałam w internacie na Grochowie. Tam poznałam Martę – moją pierwszą prawdziwą przyjaciółkę.
– U nas w domu też wiecznie awantury – wyznała mi kiedyś Marta, siedząc na parapecie i paląc papierosa. – Ale ja mam to gdzieś. Jak skończę szkołę, wyjeżdżam do Irlandii. Tam nikt mnie nie znajdzie.
Zazdrościłam jej tej odwagi. Ja nie miałam dokąd uciec. Musiałam zostać w Warszawie, pracować po lekcjach w barze mlecznym na Targowej, żeby wysłać Magdzie pieniądze na zeszyty i buty.
Pamiętam ten jeden dzień szczególnie wyraźnie: wracałam z pracy późnym wieczorem, kiedy zadzwoniła do mnie matka.
– Magda znowu uciekła z domu – powiedziała bez emocji. – Jak wróci, to ją zabiję.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą nienawiść do własnej matki. I przysięgłam sobie, że nigdy nie będę taka jak ona.
Lata mijały. Magda skończyła liceum z trudem, zaczęła studia na UW, ale rzuciła po roku. Związała się z chłopakiem spod Radomia – typowym cwaniakiem z BMW i pustym spojrzeniem. Zaszła w ciążę, a on ją zostawił. Wróciła do mnie do Warszawy z dzieckiem na ręku i rozpaczą w oczach.
– Pomóż mi – szepnęła wtedy. – Nie mam dokąd pójść.
Przygarnęłam ją do naszego dwupokojowego mieszkania na Bródnie. Paweł był wściekły.
– To nie jest hotel! – krzyczał. – Ile jeszcze będziesz niańczyć tę swoją siostrę? Może jeszcze matkę tu sprowadzisz?
Nie odpowiedziałam. Po prostu zamknęłam się w łazience i płakałam tak cicho, żeby nikt nie słyszał.
Magda mieszkała z nami prawie dwa lata. Pomagałam jej znaleźć pracę w sklepie spożywczym, opiekowałam się jej synkiem, kiedy ona szła na popołudniową zmianę. Paweł coraz częściej wychodził z domu wieczorami.
Pewnego dnia wrócił późno i poczułam od niego perfumy – damskie, słodkie, obce.
– Gdzie byłeś? – zapytałam cicho.
– U kolegi – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Nie drążyłam tematu. Bałam się prawdy bardziej niż kłamstwa.
W końcu Magda znalazła sobie mieszkanie komunalne na Pradze-Północ i wyprowadziła się ode mnie. Przez chwilę miałam nadzieję, że teraz wszystko się ułoży. Ale wtedy zaczęły się moje własne problemy.
Paweł coraz częściej znikał na całe noce. Zaczęły przychodzić do nas listy z banku – zaległości za kredyt hipoteczny rosły szybciej niż moje zarobki jako nauczycielki w podstawówce.
Któregoś dnia znalazłam w jego kurtce paragon z hotelu pod Warszawą. Na odwrocie ktoś napisał szminką: „Dziękuję za cudowny wieczór”.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić tym paragonem Pawłowi w twarz i wykrzyczeć mu wszystko, co we mnie siedziało od lat. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego poszłam do łazienki i znów płakałam tak cicho, żeby nikt nie słyszał.
Minęło kilka miesięcy. Paweł wyprowadził się do jakiejś młodej dziewczyny z pracy. Zostałam sama z kredytem i pustką w sercu.
Magda przychodziła do mnie codziennie po pracy.
– Dasz radę – powtarzała mi jak mantrę. – Jesteś silniejsza niż myślisz.
Ale ja nie czułam się silna. Czułam się zmęczona życiem, zdradzona przez wszystkich, którym ufałam.
A potem przyszła choroba Magdy. Najpierw były tylko bóle głowy i zmęczenie. Potem diagnoza: guz mózgu.
– Nie chcę umierać – powiedziała mi któregoś wieczoru w szpitalu na Banacha. – Nie chcę zostawiać mojego syna samego.
Trzymałam ją za rękę i obiecywałam rzeczy, których nie mogłam spełnić.
– Będziesz żyć, Magda. Musisz żyć.
Ale wiedziałam już wtedy, że czas nam się kończy.
I właśnie dlatego codziennie pakuję te torby z jedzeniem i jadę przez pół miasta do szpitala. Bo pamiętam każdą noc spędzoną pod stołem w dzieciństwie, każdy krzyk matki i każdy raz, kiedy musiałam być silna dla nas obu.
Paweł tego nie rozumie. Może nigdy nie zrozumie.
Dziś siedzę przy łóżku Magdy i patrzę na jej wychudzoną twarz. Jej syn bawi się klockami na podłodze.
– Przepraszam cię za wszystko – szepcze Magda przez łzy. – Za to, że zawsze musiałaś być moją matką zamiast siostrą.
– Nic nie zapomniałam – odpowiadam jej cicho. – Ale niczego ci nie wyrzucam.
Bo czy można naprawdę zapomnieć o wszystkim? Czy rodzina to tylko ból i obowiązek? Czy może jednak coś więcej?
Czasem myślę: czy gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym coś inaczej? Czy wybrałabym siebie zamiast innych? A może właśnie to jest miłość: pamiętać wszystko i mimo wszystko trwać?
A Wy… czy potrafilibyście wybaczyć rodzinie wszystko? Czy są rzeczy niewybaczalne?