Moja siostra spodziewała się prezentów, a ja przyniosłam tylko jabłka. Drzwi zatrzasnęły się przede mną – czy rodzina naprawdę jest najważniejsza?
— To wszystko? — głos Marty przeszył ciszę w przedpokoju jak zimny nóż. Stałam z torbą jabłek w ręku, jeszcze w płaszczu, z policzkami zaróżowionymi od listopadowego wiatru. W jej oczach widziałam rozczarowanie, którego nie potrafiła ukryć.
— Tak… — odpowiedziałam cicho, próbując się uśmiechnąć. — To Antonówki z naszego sadu. Pamiętasz, jak je lubiłaś?
Marta spojrzała na mnie tak, jakby nie rozumiała ani słowa. Za jej plecami dzieci biegały po salonie, a z kuchni dobiegał zapach świeżo parzonej herbaty. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaraz się uśmiechnie i powie coś ciepłego, jak dawniej. Ale jej twarz pozostała kamienna.
— Wiesz, że ostatnio miałam urodziny — powiedziała chłodno. — Każdy coś przyniósł. Nawet Dawid i Ania, chociaż są jeszcze na studiach. Ty… jabłka?
Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Przecież wiedziała, że ostatnio nie jest mi łatwo. Po stracie pracy ledwo wiązałam koniec z końcem, a mimo to chciałam przyjść, być z nią, podzielić się tym, co mam najlepszego. Jabłka były symbolem naszego dzieciństwa – wspólnych wypraw do sadu dziadka, śmiechu i beztroski.
— Przepraszam, Marto… — zaczęłam niepewnie. — Chciałam po prostu…
— Nie musisz się tłumaczyć — przerwała mi ostro. — Po prostu następnym razem pomyśl, zanim przyjdziesz z czymś takim.
Zrobiło mi się gorąco ze wstydu. Stałam tam jeszcze chwilę, nie wiedząc, co zrobić z rękami. W końcu postawiłam torbę na szafce i zdjęłam płaszcz. Dzieci podbiegły do mnie z okrzykiem:
— Ciociu Ola! Przyniosłaś coś słodkiego?
Uśmiechnęłam się blado i pogłaskałam najmłodszą Zosię po głowie.
— Mam jabłka — powiedziałam cicho.
Dzieci spojrzały po sobie z zawodem i pobiegły z powrotem do salonu. Marta westchnęła teatralnie i poszła do kuchni. Zostałam sama w przedpokoju, czując się jak intruz we własnej rodzinie.
W kuchni siedział już jej mąż, Tomek. Uśmiechnął się do mnie niepewnie.
— Cześć Ola. Jak tam praca?
Zacisnęłam dłonie na kubku herbaty.
— Straciłam ją miesiąc temu…
Tomek spojrzał na Martę, która tylko wzruszyła ramionami.
— Może powinnaś poszukać czegoś innego? — rzuciła Marta bez cienia współczucia. — W końcu masz wykształcenie.
— Szukam… — odpowiedziałam cicho.
Rozmowa nie kleiła się. Każde moje słowo odbijało się od ściany obojętności. Czułam się coraz mniejsza i coraz bardziej niepotrzebna. Próbowałam opowiedzieć o rozmowie kwalifikacyjnej, na którą poszłam tydzień temu, ale Marta nawet nie udawała zainteresowania.
— A może byś się w końcu ogarnęła? — rzuciła nagle. — Każdy ma problemy, ale jakoś sobie radzi.
Zamilkłam. W głowie dudniło mi jedno pytanie: kiedy moja siostra stała się tak zimna? Przecież kiedyś byłyśmy nierozłączne. To ona pocieszała mnie po pierwszym zawodzie miłosnym, to ona broniła mnie przed starszymi chłopakami na podwórku.
Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. To był nasz brat Mateusz z żoną i synkiem. Wnieśli wielką torbę prezentów – kolorowe pudełka, czekoladki, zabawki dla dzieci. Marta rozpromieniła się natychmiast.
— Ooo! Wiedziałam, że na was można liczyć! — wykrzyknęła i rzuciła się Mateuszowi na szyję.
Patrzyłam na tę scenę z boku, czując się coraz bardziej zbędna. Nikt nie zwracał już na mnie uwagi. Siedziałam przy stole jak duch.
Po godzinie rozmów o kredytach, nowych samochodach i planach wakacyjnych poczułam, że dłużej tego nie wytrzymam. Wstałam cicho i zaczęłam zbierać swoje rzeczy.
— Już idziesz? — zapytała Marta chłodno.
— Tak… Mam jeszcze trochę spraw do załatwienia — skłamałam.
Podniosłam torbę z jabłkami – nikt ich nawet nie tknął.
— Zostaw to — powiedziała Marta ostro. — Może dzieciom upiekę szarlotkę…
Poczułam łzy pod powiekami. Bez słowa wyszłam do przedpokoju i zaczęłam zakładać buty. Nagle poczułam dłoń na ramieniu – to była Marta.
— Ola… — zaczęła ciszej niż zwykle. — Wiesz… ja po prostu…
Spojrzałam jej w oczy i zobaczyłam tam cień dawnej siostry – tej, która potrafiła przytulić bez słów.
— Nic nie szkodzi — wyszeptałam i wyszłam na klatkę schodową.
Drzwi zatrzasnęły się za mną z głuchym hukiem.
Szłam powoli przez szare osiedle, ściskając w dłoni klucze jak talizman. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę warto było przychodzić? Czy gesty mają jeszcze znaczenie w świecie pełnym oczekiwań i rozczarowań?
Wróciwszy do domu usiadłam przy oknie i patrzyłam na mokre od deszczu drzewa. Próbowałam przypomnieć sobie czasy, gdy wystarczył uśmiech i kilka jabłek, by być szczęśliwym.
Może to ja jestem naiwna? Może świat naprawdę zmienił się tak bardzo? Czy rodzina to jeszcze miejsce wsparcia – czy tylko kolejny wyścig o to, kto da więcej?
Czasem myślę: czy warto walczyć o relacje za wszelką cenę? Czy może lepiej nauczyć się odpuszczać i pozwolić odejść tym, którzy już dawno przestali być bliscy?