Moja rodzina czeka, aż umrę, by przejąć mój dom – ale mam dla nich niespodziankę
– „Ile jeszcze zamierzasz żyć, ciociu?” – usłyszałam głos mojej siostrzenicy, Magdy, zanim jeszcze zdążyłam postawić herbatę na stole. Jej oczy błyszczały niecierpliwością, a usta wykrzywiały się w sztucznym uśmiechu.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę wylać wrzątek na jej buty, ale tylko zacisnęłam dłonie na filiżance. W moim domu, w którym każdy mebel pamiętał lepsze czasy, a ściany były świadkami moich łez i śmiechu, nagle zrobiło się duszno.
Mam 62 lata. Mieszkam sama w niewielkim domu na obrzeżach Warszawy. Nie mam dzieci ani męża. Miałam kiedyś męża – Marka – ale nasz związek rozpadł się szybciej niż zdążyłam się przyzwyczaić do nowego nazwiska. Po sześciu miesiącach od ślubu przyprowadził do naszego mieszkania swoją kochankę. „To tylko koleżanka z pracy, która nie ma gdzie się podziać” – tłumaczył się, a ja patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Wtedy po raz pierwszy poczułam się jak mebel – zbędna, przesuwana z kąta w kąt.
Odeszłam. Zostawiłam mu wszystko oprócz godności. Przez lata budowałam swoje życie od nowa – najpierw wynajmując pokój u starszej pani na Pradze, potem kupując ten dom za pieniądze z oszczędności i kredytu. Pracowałam jako księgowa w szkole podstawowej – nie było to szczytem marzeń, ale dawało mi stabilizację.
Rodzina? Mam brata, Zbyszka, który zawsze był bardziej zainteresowany własnym interesem niż mną. Jego żona, Grażyna, to mistrzyni w subtelnych docinkach i wyliczaniu cudzych pieniędzy. Ich córka Magda – ta sama, która teraz siedzi naprzeciwko mnie – od lat traktuje mnie jak bankomat i potencjalną właścicielkę mieszkania w centrum.
– „Ciociu, przecież ty już nie masz nikogo… Może powinnaś pomyśleć o testamencie?” – Magda nie przestaje drążyć.
– „A może powinnaś pomyśleć o swoim życiu?” – odpowiadam spokojnie, choć w środku gotuję się ze złości.
Zawsze byłam dla nich „tą samotną ciotką”, która nie miała szczęścia w miłości i pewnie umrze otoczona kotami (choć mam tylko jednego). Przychodzili do mnie na święta, bo wiedzieli, że zawsze ugotuję coś dobrego i dam drobny prezent pod choinkę. Ale kiedy zachorowałam na zapalenie płuc dwa lata temu, nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Nawet telefon od Zbyszka był tylko po to, by upewnić się, że „wszystko jest pod kontrolą” – czyli że dom stoi i rachunki są opłacone.
Prawda jest taka, że przez lata czułam się przez nich wykorzystywana. Kiedyś próbowałam rozmawiać z bratem o tym, jak bardzo boli mnie ich obojętność.
– „Nie przesadzaj, Hanka. Każdy ma swoje życie” – rzucił lekceważąco.
Może rzeczywiście mają swoje życie. Ale ja też mam swoje granice.
W zeszłym roku zaczęłam poważnie myśleć o przyszłości. Przeglądałam stare zdjęcia – młoda Hanka z szerokim uśmiechem na twarzy, zakochana Hanka z Markiem na Mazurach, samotna Hanka z kotem na kolanach. Zrozumiałam wtedy, że nie chcę być tylko czyjąś ciotką od spadku.
Zaczęłam rozmawiać z sąsiadką, panią Elą. Ma 70 lat i od lat pomaga dzieciom z domu dziecka w Otwocku. Opowiadała mi o dziewczynce, Julce, która marzy o własnym kącie i o tym, żeby ktoś ją po prostu kochał.
Wtedy podjęłam decyzję. Poszłam do notariusza i sporządziłam testament. Mój dom po mojej śmierci trafi do fundacji wspierającej usamodzielnianie się młodych ludzi z domów dziecka. Nie do Magdy ani Zbyszka. Nie do Grażyny.
Kiedy powiedziałam o tym rodzinie podczas niedzielnego obiadu (tak, jeszcze raz ich zaprosiłam), wybuchła prawdziwa burza.
– „Jak możesz! To niesprawiedliwe! Przecież jesteśmy twoją rodziną!” – krzyczała Grażyna.
– „A gdzie byliście przez te wszystkie lata? Kiedy potrzebowałam pomocy? Kiedy byłam chora? Kiedy płakałam po rozwodzie?” – odpowiedziałam spokojnie.
Magda wybiegła z płaczem do łazienki. Zbyszek milczał przez resztę obiadu.
Od tamtej pory nie dzwonią tak często. Czasem mam wyrzuty sumienia – może powinnam im wybaczyć? Może rodzina to rodzina bez względu na wszystko? Ale potem przypominam sobie te wszystkie razy, kiedy czułam się niewidzialna.
Dziś siedzę na werandzie z kubkiem herbaty i patrzę na zachodzące słońce. Kot mruczy mi na kolanach. Wiem, że zrobiłam dobrze. Może nie będę miała tłumów na pogrzebie ani wielkich wspomnień w rodzinnych albumach. Ale przynajmniej wiem, że mój dom komuś naprawdę pomoże.
Czy to źle chcieć zostawić po sobie coś więcej niż tylko rozczarowanie? Czy rodzina zasługuje na wszystko tylko dlatego, że jest rodziną?