Moja córka ma 38 lat, nie ma rodziny ani męża, ale pragnie dziecka: Czy można zacząć od nowa, gdy życie rozpadło się na kawałki?

Wszystko zaczęło się w ten jeden zimny, styczniowy poranek, kiedy obudziłam się w mieszkaniu mojej mamy w Toruniu. Siedziałam przy kuchennym stole, wpatrzona w parujące okno, a łzy same spływały mi po policzkach. Mama weszła do kuchni, spojrzała na mnie z troską i zapytała cicho: – Znowu nie spałaś całą noc, prawda, Marto?

Nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko jedno: mam 38 lat, jestem sama, nie mam dziecka, a czas ucieka mi przez palce jak piasek. Wczoraj byłam na ślubie mojej kuzynki, Julii. Wszyscy się cieszyli, śmiali, tańczyli do białego rana. Ja stałam z boku, z kieliszkiem prosecco w dłoni i udawałam, że dobrze się bawię. Ale kiedy zobaczyłam Julię w białej sukni, jak płacze ze szczęścia w ramionach swojego męża, poczułam ukłucie zazdrości i żalu tak silne, że ledwo mogłam oddychać.

Mama usiadła naprzeciwko mnie i ujęła moją dłoń. – Marto, przecież jeszcze wszystko przed tobą – powiedziała łagodnie. – Nie każda kobieta musi mieć rodzinę według tego samego scenariusza.

Wyrwałam rękę. – Mamo, przestań! Ty zawsze wszystko bagatelizujesz! Nie rozumiesz, jak to jest być samą! – krzyknęłam przez łzy.

Mama spuściła wzrok. Przez chwilę milczałyśmy. W końcu powiedziała cicho: – Może nie rozumiem. Ale widzę, jak cierpisz.

Zawsze byłam inna niż reszta rodziny. Moja młodsza siostra, Aneta, wyszła za mąż zaraz po studiach i już ma dwójkę dzieci. Ja nigdy nie chciałam podążać utartą ścieżką. Po liceum wyjechałam do Warszawy na studia psychologiczne. Chciałam być niezależna, mieć własne pieniądze i decydować o sobie. Przez lata budowałam karierę – najpierw jako psycholog szkolny, potem zaczęłam prowadzić własną praktykę. Byłam dumna z tego, co osiągnęłam.

Ale im bardziej skupiałam się na pracy, tym bardziej oddalałam się od ludzi. Związek z Pawłem rozpadł się po pięciu latach – on chciał ślubu i dzieci, ja mówiłam: „Jeszcze nie teraz”. Potem był Michał – przystojny lekarz z Gdańska. Z nim też nie wyszło. Zawsze coś było ważniejsze: szkolenie za granicą, nowy projekt w pracy, wyjazd na konferencję.

Rodzina nigdy tego nie rozumiała. Na każdej Wigilii słyszałam te same pytania: „A kiedy ty sobie kogoś znajdziesz?”, „Nie boisz się zostać sama?”, „Zegar biologiczny tyka!”. Aneta patrzyła na mnie z politowaniem i mówiła: – Ty zawsze musisz być inna. Zobacz na mnie – mam rodzinę i jestem szczęśliwa.

Czasem miałam ochotę krzyczeć: „A skąd wiesz, że ja nie chcę być szczęśliwa?!”. Ale milczałam. Udawałam twardą.

Wszystko zmieniło się dwa lata temu. Mój tata zachorował na raka płuc. Wróciłam wtedy do Torunia na kilka miesięcy, żeby pomóc mamie. Po raz pierwszy od dawna poczułam się potrzebna komuś innemu niż moim pacjentom. Tata zmarł wiosną. Po pogrzebie mama powiedziała: – Marto, jesteś już dorosła. Nie bój się żyć dla siebie.

Ale ja nie wiedziałam już wtedy, czego chcę.

Wróciłam do Warszawy i nagle wszystko zaczęło się sypać. Praca przestała dawać satysfakcję. Znajomi powoli się wykruszali – każdy miał swoje życie, dzieci, domy pod miastem. Ja wracałam do pustego mieszkania na Mokotowie i czułam tylko pustkę.

Pewnego wieczoru zadzwoniła Aneta.
– Marta? Słuchaj… wiem, że ostatnio nie miałyśmy kontaktu… Ale może przyjedziesz do nas na weekend? Dzieci by się ucieszyły.
– Nie wiem…
– Proszę cię. Dawno cię nie było.

Pojechałam. Siedzieliśmy przy stole – ona z mężem i dziećmi, ja z boku jak piąte koło u wozu. W pewnym momencie jej mąż rzucił:
– Marta, a ty nie myślałaś o adopcji? Przecież masz warunki.
Aneta spojrzała na niego ostro:
– Daj spokój! To nie takie proste!
– Ale może by chciała…

Poczułam się upokorzona. Jakby wszyscy wokół wiedzieli lepiej ode mnie, czego mi trzeba.

Po powrocie do Warszawy długo nie mogłam dojść do siebie. Zaczęłam rozważać adopcję albo in vitro jako samotna kobieta. Przeglądałam fora internetowe pełne historii kobiet takich jak ja – samotnych po trzydziestce, które nagle odkryły w sobie pragnienie macierzyństwa. Czytałam o procedurach adopcyjnych w Polsce – ile to trwa, ile trzeba przejść rozmów z psychologami…

Pewnej nocy zadzwoniłam do mamy:
– Mamo…
– Tak?
– Chcę mieć dziecko.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Marto… jesteś pewna?
– Tak bardzo boję się zostać sama…
– Dziecko to nie jest lekarstwo na samotność.
– Wiem… Ale czuję się pusta bez tego…

Mama przyjechała do mnie następnego dnia. Rozmawiałyśmy całą noc o moich lękach i pragnieniach. Powiedziała mi wtedy coś ważnego:
– Czasu nie cofniemy. Ale możesz zacząć doceniać życie tu i teraz. Nawet jeśli nie będziesz miała dziecka – możesz być szczęśliwa.

Ale ja nie potrafiłam jej słuchać.

Zaczęłam chodzić do kliniki leczenia niepłodności. Lekarze byli uprzejmi, ale konkretni:
– Pani Marto… szanse są niewielkie ze względu na wiek…
– Proszę spróbować – błagałam.

Przeszłam przez badania hormonalne, USG, rozmowy z psychologiem klinicznym (to ironiczne – sama jestem psychologiem!). Każda kolejna wizyta była jak cios w żołądek: „Rezerwa jajnikowa bardzo niska”, „Szanse na naturalną ciążę bliskie zeru”…

W pracy coraz częściej brałam wolne pod pretekstem choroby. Szefowa zaczęła patrzeć na mnie krzywo:
– Marta… co się z tobą dzieje? Zawsze byłaś taka odpowiedzialna…
Nie miałam siły tłumaczyć jej swojego bólu.

W końcu przyszedł dzień transferu zarodka in vitro. Leżałam na szpitalnym łóżku sama jak palec i patrzyłam w sufit. Po wszystkim wróciłam do domu i czekałam dwa tygodnie na wynik testu ciążowego.
Negatywny.

Zawalił mi się świat.

Przez kilka dni leżałam w łóżku i nie odbierałam telefonów od mamy ani Anety. W końcu mama przyjechała bez zapowiedzi:
– Marto! Otwórz te drzwi!
Otworzyłam jej zapuchniętymi oczami.
– Kochanie…
Przytuliła mnie mocno i płakałyśmy razem jak dzieci.

Po kilku tygodniach wróciłam do pracy na pół etatu – tylko tyle byłam w stanie udźwignąć psychicznie i fizycznie po hormonalnej huśtawce i rozczarowaniu.

Dziś siedzę przy tym samym kuchennym stole co wtedy rano po weselu Julii i patrzę na swoją mamę. Jest starsza niż kiedyś – widzę to po jej dłoniach i oczach pełnych troski.
– Marto…
– Tak?
– Może czas przestać gonić za tym wszystkim? Może czas nauczyć się być szczęśliwą tu i teraz?
Patrzę na nią długo i czuję narastający bunt:
– A jeśli ja nie potrafię? Jeśli całe życie czegoś mi brakowało?
Mama wzdycha:
– Każdy czegoś żałuje… Ale życie toczy się dalej.

Czasem myślę o tym wszystkim: o Pawle i Michale; o tym jednym transferze in vitro; o rodzinnych świętach pełnych pytań; o pustce mojego mieszkania; o tym czy jeszcze mogę być matką; czy jeszcze mogę być szczęśliwa bez dziecka; czy jeszcze mogę pokochać kogoś tak naprawdę…

Czy można zacząć od nowa mając 38 lat? Czy samotność to wyrok? A może szczęście jest bliżej niż myślimy – tylko trzeba nauczyć się je dostrzegać?

Co wy myślicie? Czy warto walczyć o marzenia nawet wtedy, gdy wydają się już nierealne?