Między światłem a cieniem: Opowieść o mojej rodzinie i dwóch babciach
Już od rana czułem, że coś wisi w powietrzu. Mama krzątała się po kuchni, rzucając nerwowe spojrzenia na zegar. – Michał, ubierz się porządnie, dziś przyjeżdża babcia Stefania! – zawołała z przedpokoju. W tym samym czasie babcia Jadwiga, która mieszkała z nami od roku, przewracała oczami i mruczała pod nosem: – Znowu ta wielka pani z miasta… Jakbyśmy tu na Bródnie nie umieli żyć bez jej rad.
Miałem wtedy dziesięć lat i byłem rozdarty między dwoma światami. Babcia Stefania – elegancka, dystyngowana, zawsze pachnąca drogimi perfumami – przyjeżdżała do nas z centrum Warszawy. Jej mieszkanie na Nowym Świecie było pełne książek, porcelany i zdjęć z czasów, gdy była nauczycielką polskiego. Babcia Jadwiga była jej przeciwieństwem: prosta, serdeczna, z wiecznym zapachem cebuli i świeżego chleba na fartuchu. Przyjechała do nas z małej wsi pod Siedlcami po śmierci dziadka i od razu wprowadziła swoje porządki.
Tego dnia wszystko miało się zmienić. Gdy Stefania weszła do mieszkania, niosąc torbę pełną prezentów, Jadwiga nawet nie podniosła się z fotela. – Dzień dobry – rzuciła chłodno. Stefania odpowiedziała równie oschle: – Witam serdecznie. Michałku, chodź tu do mnie! – wyciągnęła do mnie ręce, a ja poczułem się jak piłka odbijana między dwiema drużynami.
– Zostaw chłopaka, jeszcze śniadania nie jadł – wtrąciła Jadwiga.
– U mnie zawsze był porządek i dyscyplina. Może dlatego twoja córka wyrosła na porządną kobietę – odparowała Stefania.
Mama tylko westchnęła i uciekła do łazienki.
Tak wyglądały nasze rodzinne spotkania przez całe lata. Każda z babć miała swoją wizję wychowania. Stefania uczyła mnie deklamować Mickiewicza i poprawnie trzymać sztućce. Jadwiga zabierała mnie na bazarek po ziemniaki i uczyła lepić pierogi. Gdy jedna mówiła: „Nie garb się!”, druga szeptała: „Nie słuchaj jej, ważne żebyś był szczęśliwy”.
Najgorsze były święta. Wigilia zamieniała się w pole bitwy o barszcz i uszka. – U mnie w domu zawsze był karp po żydowsku! – upierała się Stefania.
– A u nas kutia i makowiec! – nie ustępowała Jadwiga.
Ojciec próbował żartować: – Może zamówimy pizzę?
Mama wybuchała płaczem i zamykała się w sypialni.
Pamiętam jedną szczególną kłótnię. Było lato, upał lał się z nieba, a ja chciałem wyjść na podwórko pograć w piłkę z chłopakami. Stefania nalegała:
– Michałku, najpierw lekcje! Wakacje to nie powód do lenistwa.
Jadwiga stanęła w mojej obronie:
– Daj mu spokój, niech się wyszaleje! Sam pan Bóg wie, że dzieciństwo jest krótkie.
Stefania zacisnęła usta:
– I dlatego potem wyrastają z nich nieuki!
– A ty myślisz, że twoje książki są ważniejsze niż życie? – syknęła Jadwiga.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem łzy w oczach babci Stefanii. Wyszedłem na klatkę schodową i usiadłem na zimnych kafelkach. Po chwili dołączyła do mnie mama.
– Wiesz, Michał… One obie cię kochają, tylko każda inaczej. I każda boi się, że straci cię na rzecz tej drugiej.
Zacząłem wtedy rozumieć, że jestem dla nich czymś więcej niż wnukiem – byłem ostatnim łącznikiem z przeszłością, której już nie dało się odzyskać.
Z czasem konflikty narastały. Gdy poszedłem do liceum, Stefania chciała zapisać mnie na lekcje francuskiego i balet. Jadwiga śmiała się:
– Balet? Chłopak? Lepiej niech idzie na boks!
Ojciec tylko wzruszał ramionami:
– Niech sam zdecyduje.
Ale ja nie potrafiłem wybierać. Bałem się zranić którąkolwiek z nich.
Pewnego dnia wróciłem do domu i zastałem babcie przy stole. Milczały. Na stole leżał list od lekarza – Stefania miała raka piersi. Jadwiga trzymała ją za rękę.
– Nie bój się, Stefa. Damy radę razem.
Stefania spojrzała na nią ze łzami:
– Przepraszam za wszystko…
Jadwiga tylko pokiwała głową:
– Głupie byłyśmy obie.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Kłótnie ucichły. Jadwiga gotowała dla Stefani rosół, a Stefania czytała jej książki na głos, gdy ta zasypiała przy stole. Ja patrzyłem na nie i czułem dziwną ulgę pomieszaną ze smutkiem.
Choroba Stefanii postępowała szybko. Ostatnie tygodnie spędziły razem w jednym pokoju, trzymając się za ręce jak siostry. Kiedy Stefania odeszła, Jadwiga płakała najgłośniej ze wszystkich.
Po pogrzebie długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Jadwiga siedziała przy oknie i patrzyła w niebo.
– Widzisz tę gwiazdę? To ona tam jest teraz… Pewnie znów narzeka na mój barszcz – uśmiechnęła się przez łzy.
Dziś sam jestem ojcem i coraz częściej łapię się na tym, że powtarzam ich słowa swoim dzieciom. Czasem pytam siebie: czy można kochać dwie osoby tak różne i nie rozpaść się w środku? A może właśnie to jest prawdziwa rodzina?
A wy? Czy też byliście kiedyś rozdarte między dwoma światami? Jak pogodziliście miłość do różnych ludzi pod jednym dachem?