Między ojczymem a córką: Rozdarcie serca na polskiej wsi

— Nie oddam się do żadnego domu starców! — głos ojczyma przebił się przez szum wiatru, który hulał po pustej, zarośniętej drodze prowadzącej do jego domu. Stałam w progu, z kluczami w dłoni, a moja siedmioletnia Zosia tuliła się do mojej nogi. W powietrzu czuć było zapach wilgoci i starego drewna. — Tato, to nie jest dom starców. To miejsce, gdzie ktoś ci pomoże, gdzie będziesz miał opiekę… — próbowałam tłumaczyć, ale on tylko machnął ręką i odwrócił się do okna.

Wiedziałam, że ta rozmowa nie będzie łatwa. Od śmierci mamy minęły już cztery lata. Ojczym, pan Stanisław, został sam w domu, który pamiętał jeszcze czasy Gierka. Dach przeciekał, piec ledwo zipał, a jedyną rozrywką była stara telewizja i radio na baterie. Każda moja wizyta kończyła się kłótnią lub milczeniem. Zosia nie lubiła tu przyjeżdżać — mówiła, że dom śmierdzi starością i smutkiem.

— Mamo, kiedy wrócimy do domu? — szepnęła Zosia, patrząc na mnie błagalnie. Przełknęłam ślinę. Chciałam być dobrą córką i dobrą matką. Ale jak pogodzić te dwa światy?

Ojczym był uparty jak osioł. Od zawsze. Nawet kiedy mama była chora, nie chciał słyszeć o pomocy pielęgniarki. „Poradzimy sobie sami”, powtarzał. Teraz został sam i nie radził sobie wcale. Sąsiadów prawie nie było — młodzi wyjechali do miasta, starzy umierali jeden po drugim. Najbliższy sklep był pięć kilometrów dalej.

— Tato, ja nie mogę tu być codziennie. Pracuję, mam Zosię… — zaczęłam nieśmiało.

— To nie przyjeżdżaj wcale! — rzucił ostro. — Poradzę sobie!

Ale wiedziałam, że nie poradzi. Ostatnio sąsiadka znalazła go leżącego na podwórku — przewrócił się i nie mógł wstać przez godzinę. Lekarz rodzinny mówił o ryzyku demencji, o konieczności stałej opieki. Ale ojczym tylko powtarzał: „Nie jestem warzywem!”

Wróciłam do mieszkania w bloku na obrzeżach Lublina z ciężkim sercem. Zosia zasnęła w samochodzie, a ja całą drogę płakałam po cichu. W pracy ledwo dawałam radę — szefowa patrzyła na mnie z politowaniem, koleżanki pytały, czy wszystko w porządku.

Wieczorem zadzwoniła ciocia Halina:
— Anka, musisz coś zrobić z tym Staszkiem. On już nie daje rady.
— Wiem, ciociu… Ale co mam zrobić? On nie chce pomocy.
— Może pogadaj z księdzem? Może on przemówi mu do rozsądku?

Ksiądz proboszcz był jedyną osobą, której ojczym słuchał. Pojechałam do niego w niedzielę po mszy.

— Pani Aniu, starsi ludzie boją się zmian — powiedział cicho proboszcz. — Ale czasem trzeba ich chronić przed samymi sobą.

Zorganizowałam spotkanie z pracownicą opieki społecznej. Ojczym zamknął jej drzwi przed nosem.

— Nie będę żył jak zwierzę w klatce! — krzyczał potem do słuchawki.

Zosia zaczęła mieć koszmary. Bała się, że zostawię ją tak jak babcia zostawiła mnie — umierając nagle, bez pożegnania.

Któregoś dnia dostałam telefon od sąsiadki:
— Pani Aniu, Staszek nie otwiera drzwi od dwóch dni…

Rzuciłam wszystko i pojechałam na wieś z duszą na ramieniu. Znalazłam go leżącego na podłodze w kuchni. Był odwodniony i wyziębiony. Pogotowie zabrało go do szpitala.

Wtedy podjęłam decyzję: zgłoszę go do DPS-u, choćby miał się na mnie obrazić na zawsze.

Po wyjściu ze szpitala ojczym milczał przez tydzień. Nie odbierał ode mnie telefonów, nie chciał widzieć Zosi.

— Mamo, dlaczego dziadek jest taki zły? — pytała Zosia.
— Bo jest mu smutno i boi się zmian — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

W DPS-ie odwiedzałam go co tydzień. Na początku patrzył na mnie z wyrzutem:
— Sprzedałaś mnie jak starego psa…

Ale po kilku miesiącach coś się zmieniło. Zaczął rozmawiać z innymi pensjonariuszami, chodzić na spacery po ogrodzie. Nawet uśmiechnął się do Zosi podczas jednej z wizyt.

A ja? Wciąż mam wyrzuty sumienia. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy byłam dobrą córką?

Czasem patrzę na Zosię i myślę: czy ona kiedyś też stanie przed takim wyborem? Czy można być dobrą matką i dobrą córką jednocześnie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?