Lodówka to nie stołówka! Jak córka i jej „przyjaciele” doprowadzili mnie do łez – szczera opowieść mamy z Warszawy
– Zosia, czy ty naprawdę musisz znowu zapraszać wszystkich na kolację? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, patrząc na pustą lodówkę. Jeszcze rano była pełna – ugotowałam rosół, zrobiłam zapiekankę, upiekłam ciasto. Teraz zostały tylko resztki masła i kilka jajek.
Zosia wzruszyła ramionami, nie odrywając wzroku od telefonu. – Mamo, przecież to tylko Kuba i Anka. I może jeszcze Bartek… No i może Ola wpadnie na chwilę. Przecież zawsze mówisz, że dom jest otwarty dla moich przyjaciół.
Poczułam, jak narasta we mnie złość i bezsilność. Otwarty dom – tak, mówiłam to wielokrotnie. Chciałam być tą mamą, do której dzieciaki przychodzą po szkole, gdzie zawsze jest coś do jedzenia i gdzie można pogadać bez skrępowania. Ale nie tak to sobie wyobrażałam. Nie tak miało wyglądać moje życie.
Jeszcze rok temu wszystko było inaczej. Zosia była cicha, zamknięta w sobie, miała jedną przyjaciółkę – Martę. Martę znałam od lat, dziewczyna była spokojna, grzeczna, zawsze dziękowała za obiad. Ale potem coś się zmieniło. Zosia zaczęła przynosić do domu coraz więcej ludzi. Najpierw dwie koleżanki, potem cała paczka z liceum. W weekendy nasz salon zamieniał się w klub dyskusyjny, a kuchnia – w bufet samoobsługowy.
Mąż początkowo się śmiał: – Daj spokój, niech młodzi mają swoje miejsce. Lepiej tu niż na ulicy! Ale kiedy po raz kolejny znalazł w lodówce puste opakowanie po szynce i rozgniecione opakowanie po jogurcie, przestało mu być do śmiechu.
Pewnego wieczoru wróciłam z pracy zmęczona jak nigdy. Marzyłam o gorącej herbacie i kawałku ciasta. Wchodzę do kuchni – a tam Zosia z piątką znajomych. Śmiechy, muzyka z telefonu, okruchy na stole. Na widok mojego zmęczonego spojrzenia Zosia rzuciła: – Mamo, zrobiłam wszystkim kanapki! Z twojego chleba i tej dobrej szynki.
– A dla mnie coś zostało? – zapytałam cicho.
– Yyy… chyba nie… Ale mogę zrobić ci tosty! – odpowiedziała z uśmiechem.
Wtedy pierwszy raz poczułam się jak intruz we własnym domu.
Zaczęły się kłótnie. Mąż coraz częściej mówił: – Musisz z nią porozmawiać! To nie jest normalne! Ile można dokładać do tej lodówki? Przecież to kosztuje! Ja próbowałam tłumaczyć Zosi: – Kochanie, rozumiem, że chcesz mieć tu znajomych, ale musisz szanować nasz dom i nasze pieniądze.
Zosia przewracała oczami: – Mamo, przesadzasz! To tylko jedzenie! Przecież nie jesteśmy biedni!
Ale nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o szacunek. O to, że czułam się niewidzialna. Że moje potrzeby były na końcu listy.
Pewnego dnia postanowiłam postawić granicę. Kupiłam zakupy na cały tydzień i schowałam część jedzenia do osobnej szafki – tylko dla mnie i męża. Reszta była „do dyspozycji”. Wieczorem Zosia przyszła z Bartkiem i Olą. Otworzyli lodówkę – pusto.
– Mamo! Gdzie jest ser? Gdzie jogurty?
– Wystarczyło na dzisiaj – odpowiedziałam spokojnie. – Jeśli chcecie coś więcej, możecie przynieść swoje produkty.
Zosia spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Serio? Tak teraz będzie?
– Tak będzie – powiedziałam stanowczo.
Przez kilka dni panowała cisza. Zosia była obrażona, zamykała się w pokoju, nie rozmawiała ze mną. Mąż popierał mnie półgębkiem, ale widziałam, że jest mu przykro.
W końcu przyszła Marta – ta dawna przyjaciółka Zosi. Usiadłyśmy razem w kuchni przy herbacie.
– Pani Kasiu… Zosia jest trochę zagubiona. Chce być lubiana przez wszystkich… A oni trochę ją wykorzystują…
Te słowa uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba. Przypomniałam sobie siebie z liceum – też chciałam być lubiana za wszelką cenę.
Wieczorem usiadłam z Zosią na kanapie.
– Kochanie… Ja naprawdę chcę być dobrą mamą. Chcę, żebyś czuła się tu swobodnie. Ale musimy ustalić zasady. Nie chcę być tylko kucharką dla twoich znajomych.
Zosia spuściła głowę.
– Przepraszam, mamo… Nie chciałam cię zranić… Po prostu… oni zawsze mówią, że u nas jest najlepiej…
Przytuliłyśmy się obie zapłakane.
Od tamtej pory ustaliliśmy jasne zasady: jeśli Zosia zaprasza znajomych – każdy przynosi coś od siebie. Ja gotuję raz w tygodniu „dla wszystkich”, ale reszta to ich sprawa.
Nie było łatwo postawić granicę. Czasem czuję wyrzuty sumienia – czy nie jestem za surowa? Czy nie powinnam być bardziej otwarta? Ale wiem jedno: dom to nie stołówka. Gościnność ma swoje granice.
Czasem patrzę na Zosię i zastanawiam się: czy umiem ją chronić przed światem i jednocześnie nauczyć szacunku do siebie? Czy każda mama musi wybierać między otwartością a własnym spokojem? Co wy byście zrobili na moim miejscu?