Lodówka na klucz: Opowieść o głodzie szacunku

Gdy wróciłam do domu, już od progu poczułam ten znajomy, gryzący zapach smażonego mięsa i… pustki. W kuchni panowała cisza, jakby ktoś wyssał z niej życie. Otworzyłam lodówkę – pusta. Znowu. Znowu! Wczoraj wieczorem układałam w niej pojemniki z gulaszem, świeżo upieczone ciasto drożdżowe, nawet zostawiłam kilka plasterków szynki dla córki na śniadanie. Teraz zostały tylko okruchy i brudny widelec na półce. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, usłyszałam cichy szloch z pokoju dziecięcego.

– Mamo… a gdzie moje ciasto? – zapytała Basia, moja ośmioletnia córka, ocierając łzy rękawem piżamy.

Zacisnęłam pięści. To był już któryś raz z rzędu. Mój mąż, Andrzej, znowu zjadł wszystko. Bez pytania. Bez zastanowienia. Bez zostawienia choćby kawałka dla nas.

Weszłam do salonu. Andrzej siedział przed telewizorem, trzymając w ręku pusty talerz.

– Znowu wszystko zjadłeś? – spytałam, starając się nie podnieść głosu.

– Byłem głodny – odpowiedział beznamiętnie, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.

– A Basia? A ja? Nie pomyślałeś, że może ktoś inny też chciałby coś zjeść?

Wzruszył ramionami.

– Przecież możesz ugotować coś jeszcze.

Wtedy poczułam, jak narasta we mnie fala bezsilności i gniewu. Ile razy można tłumaczyć dorosłemu człowiekowi podstawowe zasady współżycia? Ile razy można udawać, że to tylko drobiazg?

Nie zawsze tak było. Kiedyś Andrzej był inny – uśmiechnięty, troskliwy, pomagał mi w kuchni, a nawet sam czasem gotował. Ale od kilku lat coś się zmieniło. Przestał się starać. Przestał pytać. Zaczął traktować dom jak hotel z pełnym wyżywieniem.

Początkowo tłumaczyłam go przed rodziną i znajomymi:

– Andrzej dużo pracuje, jest zmęczony…
– Ma duży apetyt…
– To tylko faza…

Ale faza trwała już trzeci rok. Każdego dnia wracałam z pracy i modliłam się w duchu, żeby chociaż połowa obiadu została na kolację dla mnie i dzieci. Z czasem zaczęłam chować jedzenie – za mlekiem, pod warzywami, nawet do zamrażarki wsadzałam pojemniki z napisem „szpinak” (Andrzej nienawidzi szpinaku). Ale on zawsze znajdował wszystko.

Najgorsze były weekendy. W sobotę rano robiłam zakupy na cały tydzień – warzywa z bazarku, mięso z osiedlowego sklepu, jogurty dla dzieci, ser żółty na kanapki. Wracałam objuczona siatkami jak wielbłąd. Andrzej pomagał mi je rozpakować… a potem znikał na kilka godzin i wracał do kuchni jak sęp. Potrafił w ciągu jednego popołudnia zjeść połowę zapasów.

Pewnego dnia Basia przyszła do mnie z zeszytem:

– Mamo, napisz mi na kartce: „Nie jeść! To dla Basi!” Może tata wtedy nie ruszy mojego budyniu?

Serce mi pękło. Dziecko nie powinno walczyć o jedzenie we własnym domu.

Zadzwoniłam do mojej siostry Magdy:

– Słuchaj, czy twój Krzysiek też tak wyjada wszystko z lodówki?

Magda roześmiała się:

– Krzysiek? On nawet nie wie, gdzie trzymam masło! U nas to ja muszę go prosić, żeby coś zjadł!

Poczułam ukłucie zazdrości i wstydu.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z Andrzejem:

– Musimy ustalić jakieś zasady. Nie możesz zjadać wszystkiego sam. Dzieci są głodne. Ja też chcę czasem usiąść spokojnie i coś przekąsić.

Andrzej spojrzał na mnie jak na kosmitkę.

– Przesadzasz. Przecież zawsze coś się znajdzie do jedzenia.

– Ale nie dla wszystkich! – krzyknęłam w końcu. – To nie jest normalne!

Wtedy pierwszy raz od dawna zobaczyłam w jego oczach cień irytacji.

– Jak ci nie pasuje, to kup sobie osobną lodówkę! – rzucił i wyszedł trzaskając drzwiami.

Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Dzieci zaczęły pytać:

– Mamo, dlaczego tata jest taki zły?
– Czy tata nas nie lubi?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

W pracy byłam rozkojarzona, zmęczona i coraz częściej łapałam się na tym, że zazdroszczę koleżankom ich zwyczajnych problemów: „Mój mąż nie wyniósł śmieci”, „Zapomniał kupić mleko”. Ja bym chciała mieć takie kłopoty!

Pewnego popołudnia zadzwoniła teściowa:

– Aniu, słyszałam od Andrzeja, że narzekasz na niego przez jakieś jedzenie? Przecież chłop musi dobrze zjeść! Ty zawsze byłaś taka oszczędna…

Zacisnęłam zęby.

– Pani Heleno, ja nie narzekam na to, że Andrzej je dużo. Narzekam na to, że nie myśli o innych!

Teściowa prychnęła:

– Za moich czasów kobieta była od gotowania i dbania o rodzinę!

Odłożyłam słuchawkę i rozpłakałam się jak dziecko.

Wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam przeglądać internet w poszukiwaniu… zamków do lodówki. Takich na klucz. Absurdalne? Może. Ale czułam się jak więzień we własnym domu.

Następnego dnia kupiłam plastikowy zamek w markecie budowlanym i zamontowałam go na lodówce. Gdy Andrzej wrócił do domu i zobaczył kłódkę na drzwiach lodówki, wybuchnął śmiechem:

– Co to ma być? Cyrk?

– To ma być sprawiedliwość – odpowiedziałam spokojnie. – Od dziś jemy razem przy stole albo każdy bierze swoją porcję i koniec.

Andrzej obraził się śmiertelnie. Przez dwa dni nie odzywał się do mnie ani do dzieci. Ale lodówka została zamknięta.

W sobotę rano Basia przyszła do mnie i przytuliła się mocno:

– Mamo, dziękuję… Dziś pierwszy raz od dawna mam swój budyń na śniadanie.

Popatrzyłam na nią i poczułam ulgę pomieszaną ze smutkiem.

Wieczorem Andrzej przyszedł do kuchni i usiadł naprzeciwko mnie.

– Może przesadziłem – powiedział cicho. – Ale czuję się ostatnio bezużyteczny… W pracy mnie zwolnili, nie mówiłem ci jeszcze… Jem więcej, bo to mnie uspokaja…

Zamarłam. Nagle wszystko zaczęło układać się w całość – jego apatia, obojętność wobec rodziny, kompulsywne jedzenie…

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?

Wzruszył ramionami:

– Bałem się twojej reakcji.

Usiedliśmy razem przy stole i długo rozmawialiśmy – pierwszy raz od miesięcy naprawdę szczerze. O pracy, o strachu przed przyszłością, o tym jak bardzo oboje czujemy się samotni pod jednym dachem.

Od tamtej pory powoli zaczęliśmy odbudowywać nasze relacje – wspólne posiłki stały się okazją do rozmowy, a nie walki o resztki. Lodówka nadal ma kłódkę – ale coraz częściej zostaje otwarta dla wszystkich naraz.

Czasem myślę: czy naprawdę trzeba było zamknąć lodówkę na klucz, żeby otworzyć serca? A może są inne sposoby na głód szacunku w rodzinie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?