Jak sąsiad dał nauczkę natrętnym krewnym, którzy bez zaproszenia przychodzili na grilla – historia z polskiego podwórka
Już od rana czułem, że to będzie kolejna sobota, która wystawi moją cierpliwość na próbę. Siedziałem przy kuchennym stole, popijając kawę i patrząc przez okno na mój ogródek działkowy w podwarszawskim Piastowie. Żona, Ewa, krzątała się przy lodówce, wyjmując mięso zamarynowane od wczoraj. – Znowu będziemy mieli gości? – zapytała z przekąsem, nie patrząc mi w oczy. Westchnąłem ciężko. – Pewnie tak. W końcu grill u Kowalskiego to już lokalna tradycja, nawet jeśli nikt nie pyta, czy może wpaść.
Nie minęła godzina, a już usłyszałem znajome skrzypienie furtki. Spojrzałem na zegarek – była dopiero jedenasta. Za wcześnie nawet na sąsiada, a co dopiero na rodzinę! Ale nie myliłem się – przez furtkę przemykał mój kuzyn, Marek, z żoną Anką i dwójką dzieci. Za nimi szła ciotka Halina z siostrą mojej mamy, Wandą. Wszyscy uśmiechnięci, jakbyśmy się umawiali od tygodnia.
– Cześć, Krzysiek! – Marek już rozkładał ręce do uścisku. – Ale pachnie! Co dziś wrzucasz na ruszt?
– Jeszcze nic – odpowiedziałem chłodno. – Dopiero rozpalam.
– To my ci pomożemy! – Anka już rozkładała się na leżaku, a dzieci biegały po trawniku, depcząc świeżo posiane kwiaty Ewy.
Ewa spojrzała na mnie wymownie. Wiedziałem, co myśli: „Znowu wszystko na nas”. Przez kolejne pół godziny kuzyni i ciotki „pomagali” – czyli komentowali, co powinienem kupić do grilla, narzekali na ceny w Biedronce i wyjadali chipsy przeznaczone dla naszych dzieci.
Wiedziałem, że jeśli dziś czegoś nie zrobię, to już zawsze będę miał w soboty pełne podwórko nieproszonych gości. Przypomniałem sobie rozmowę z sąsiadem, panem Zbyszkiem. On kiedyś powiedział: „Krzysiek, jak nie postawisz granic rodzinie, to ci na głowie zatańczą”. Wtedy wydawało mi się to przesadą. Teraz czułem, że miał rację.
Gdy kuzyni zaczęli dopytywać o kiełbaski i karkówkę, a dzieci domagały się lodów, podszedłem do Ewy i szepnąłem:
– Dziś dam im nauczkę.
– Jaką? – spytała z niedowierzaniem.
– Zobaczysz.
Wyszedłem do szopy i wyciągnąłem stare, wilgotne deski po rozbiórce altanki. Wiedziałem, że dym z nich będzie nie do zniesienia. Rozpaliłem grilla tak, by dym szedł prosto na taras.
Marek podszedł bliżej i skrzywił się natychmiast.
– Krzysiek, coś ci się chyba drewno pomyliło! To śmierdzi!
– A co miałem zrobić? Węgiel się skończył, a przecież nikt nic nie przyniósł – odpowiedziałem z kamienną twarzą.
Ciotka Halina zaczęła kaszleć teatralnie.
– Ojejku! Ja to mam astmę! Ten dym mnie zabije!
Anka już szukała chusteczki.
– Może byśmy jednak poszli do środka? – zaproponowała.
– W środku remont – skłamałem bez mrugnięcia okiem. – Kurz i pył wszędzie.
Dzieci zaczęły marudzić:
– Mamo, śmierdzi! Chcę do domu!
Marek spojrzał na mnie z wyrzutem:
– Nie mogłeś zadzwonić wcześniej, że dziś nie grillujesz?
– A wy mogliście zadzwonić, że przyjdziecie? – odpowiedziałem spokojnie.
Zapadła cisza. Po raz pierwszy od lat.
Ciotka Halina zaczęła zbierać swoje rzeczy:
– No nic, musimy lecieć do apteki po inhalator.
Anka dołączyła:
– A ja muszę jeszcze zrobić zakupy przed zamknięciem sklepu.
Marek tylko wzruszył ramionami i rzucił przez ramię:
– No to następnym razem daj znać, jak będziesz robił grilla.
Zamknęli za sobą furtkę szybciej niż zwykle. Ewa spojrzała na mnie z niedowierzaniem i… dumą.
– Myślisz, że wrócą?
– Nie wiem – odpowiedziałem szczerze. – Ale jeśli wrócą, to już tylko z własnym węglem i kiełbasą.
Wieczorem usiedliśmy sami przy grillu. Tym razem użyłem dobrego węgla drzewnego i upiekłem karkówkę według przepisu mojego ojca. Siedzieliśmy w ciszy, słuchając śpiewu ptaków i ciesząc się spokojem.
Następnego dnia zadzwoniła ciotka Wanda:
– Krzysiu… może przesadziliśmy z tymi wizytami bez zapowiedzi…
– Może trochę – odpowiedziałem łagodnie. – Ale wiecie co? Czasem warto zadzwonić wcześniej i zapytać, czy gospodarz ma ochotę na gości.
Od tamtej pory nasza rodzina zaczęła szanować naszą przestrzeń. Marek czasem dzwoni i pyta: „Krzysiek, robisz coś w sobotę? Może razem coś wrzucimy na ruszt?” I wtedy grill smakuje najlepiej – bo jest wspólny z wyboru, a nie z obowiązku.
Czasami zastanawiam się: czy naprawdę trzeba było aż takiej nauczki? Czy nie dało się po prostu porozmawiać? A może czasem tylko radykalny krok uczy innych szacunku do naszych granic? Co wy byście zrobili na moim miejscu?