„Jak mogliście tak potraktować moje dzieci?” – Niedzielny obiad, który rozdarł moją rodzinę
– Co ty wyprawiasz, Zosiu? – głos teściowej przeszył ciszę jak nóż. Moja córka, ledwie ośmioletnia, zamarła z widelcem w połowie drogi do ust. – Najpierw modlitwa, potem jedzenie! – dodała teściowa, patrząc na mnie z wyrzutem.
Siedziałam przy stole, próbując opanować drżenie rąk. W powietrzu unosił się zapach rosołu i świeżo pieczonego schabu, ale ja czułam tylko ciężar spojrzeń. Mój syn Kuba, młodszy o dwa lata od Zosi, ścisnął moją dłoń pod stołem. Mąż, Paweł, siedział obok mnie, wpatrzony w talerz.
– Przepraszam, babciu – wyszeptała Zosia, spuszczając głowę.
– Dzieci powinny znać zasady! – kontynuowała teściowa. – W naszym domu zawsze się modlimy przed posiłkiem. Tak cię nie wychowałam, Pawle!
Poczułam, jak narasta we mnie gniew. Przecież nigdy nie ukrywałam, że wychowujemy dzieci bez religii. Paweł i ja długo o tym rozmawialiśmy. Ale on milczał. Zawsze milczy, kiedy jego matka podnosi głos.
– Mamo… – zaczęłam niepewnie. – Prosiłam już kiedyś, żeby nie zmuszać dzieci do modlitwy. To nasza decyzja.
Teść chrząknął znacząco i spojrzał na Pawła.
– A ty co na to? Pozwalasz żonie rządzić wszystkim?
Paweł podniósł wzrok na ojca i przez chwilę miałam nadzieję, że stanie po naszej stronie.
– To nie tak… – wymamrotał. – Po prostu…
– Po prostu co? – przerwała mu matka. – Dzieci bez zasad wyrosną na byle kogo!
Zosia zaczęła płakać cicho. Kuba wtulił się we mnie mocniej.
Wtedy coś we mnie pękło.
– Dość! – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam. – Nie pozwolę, żebyście upokarzali moje dzieci tylko dlatego, że nie pasują do waszego świata!
Zapadła cisza. Nawet zegar na ścianie jakby przestał tykać.
Teściowa patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić w moim domu?
– Jak śmiecie traktować moje dzieci w ten sposób? – odpowiedziałam drżącym głosem. – One są ważniejsze niż wasze zasady.
Paweł spuścił głowę jeszcze niżej. Przez chwilę miałam ochotę go potrząsnąć.
– Może powinniście już iść – powiedział teść chłodno.
Zebrałam dzieci i wyszliśmy. Paweł został przy stole.
W drodze do domu Zosia płakała całą drogę. Kuba pytał: „Mamo, czy babcia nas już nie kocha?”
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sama czułam się jak dziecko, które właśnie straciło rodzinę.
Wieczorem Paweł wrócił do domu późno. Nie patrzył mi w oczy.
– Musiałaś robić scenę? – zapytał cicho.
– Musiałam bronić naszych dzieci! – odpowiedziałam ze łzami w oczach. – Dlaczego nigdy nie stajesz po naszej stronie?
– To moi rodzice…
– A to twoje dzieci!
Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Paweł zamykał się w sobie, ja próbowałam pocieszyć dzieci. Zosia przestała jeść obiady, Kuba zaczął moczyć się w nocy.
Po tygodniu zadzwoniła teściowa.
– Chciałam porozmawiać z wnukami – powiedziała chłodno.
– Nie są gotowi – odpowiedziałam równie chłodno.
– To przez ciebie! Zawsze byłaś inna…
Rozłączyłam się bez słowa.
Zaczęły się plotki w rodzinie. Szwagierka napisała mi SMS-a: „Nie przesadzasz trochę? Dzieciom nie zaszkodzi modlitwa.”
A ja czułam się coraz bardziej samotna. W pracy nie mogłam się skupić, w domu unosiła się atmosfera napięcia.
Któregoś wieczoru usiadłam z Pawłem przy kuchennym stole.
– Nie dam rady tak żyć – powiedziałam cicho. – Albo staniemy razem po stronie naszych dzieci, albo…
Nie dokończyłam zdania. Paweł tylko westchnął ciężko i wyszedł do sypialni.
Zaczęłam rozważać separację. Bałam się o dzieci, o siebie, o przyszłość. Czy naprawdę muszę wybierać między rodziną a własnymi wartościami?
Minęły dwa miesiące. Dzieci powoli wracały do siebie, ale relacje z Pawłem były coraz chłodniejsze. Teściowie przestali dzwonić. Szwagierka przestała zapraszać nas na rodzinne uroczystości.
Czułam ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, że moje dzieci są bezpieczne i nie muszą udawać kogoś innego dla czyjegoś spokoju sumienia. Żal, że rodzina rozpadła się przez coś takiego jak modlitwa przed obiadem.
Czasem patrzę na Pawła i zastanawiam się, czy jeszcze jesteśmy rodziną. Czy można odbudować coś, co pękło tak głęboko?
Może to ja jestem winna? Może powinnam była ustąpić dla świętego spokoju?
Ale potem widzę uśmiech Zosi i Kuby i wiem, że zrobiłam to dla nich.
Czy naprawdę trzeba wybierać między lojalnością wobec własnych dzieci a lojalnością wobec rodziny męża? Czy można być szczęśliwym, gdy wokół tyle bólu?
A może to właśnie miłość do dzieci powinna być najważniejsza? Co wy byście zrobili na moim miejscu?