Gorzki smak rodzinnego chleba: Opowieść o wyborach, które zostają z nami na zawsze

Odłamki talerza jeszcze dzwoniły po kafelkach, kiedy matka wbiegła do kuchni, a ja stałam w kącie, z krwią cieknącą po policzku. Ojciec wrzeszczał: — To przez ciebie! Zawsze przez ciebie! — a ja miałam wtedy trzynaście lat i pierwszy raz pomyślałam, że nie chcę być dorosła. Nazywam się Elżbieta Nowicka i to jest początek mojej historii.

W naszym bloku na warszawskim Grochowie wszyscy wiedzieli, że u Nowickich nie jest kolorowo. Ojciec, Marian, pracował w PKP, matka, Teresa, była sprzątaczką w szkole. Mieliśmy dwupokojowe mieszkanie i wieczne pretensje. — Znowu przyniosłaś dwóję z matmy? — syczał ojciec. — Po kim ty jesteś taka głupia? — Matka wtedy stawała za mną, ale tylko słowem. Nigdy czynem.

Pamiętam wieczory, kiedy siedziałam na parapecie i patrzyłam na światła tramwajów. Marzyłam o ucieczce. O innym życiu. O miłości, która nie boli.

Mój brat, Paweł, był oczkiem w głowie ojca. Dostał się do technikum samochodowego i już w liceum dorabiał w warsztacie. Ja byłam tą „nieudaną”, „zbyt wrażliwą”, „za cichą”.

Wszystko zmieniło się w 1992 roku. Miałam wtedy osiemnaście lat i poznałam Michała na potańcówce w remizie pod Warszawą. Był inny niż wszyscy – spokojny, z poczuciem humoru, miał ciepłe oczy i dłonie pachnące smarem. — Chcesz zatańczyć? — zapytał nieśmiało. — Z tobą zawsze — odpowiedziałam i przez chwilę uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa.

Michał był mechanikiem, mieszkał z matką w małym domku w Sulejówku. Jego ojciec zmarł wcześnie na raka płuc. Pani Wanda przyjęła mnie jak córkę. — Eluś, u nas zawsze znajdziesz schronienie — mówiła i podsuwała mi pod nos drożdżówkę z serem.

Zakochaliśmy się szybko i naiwnie. Wzięliśmy ślub w czerwcu 1994 roku. Na weselu było skromnie: bigos, schabowy i ciasto od sąsiadki. Ojciec nie przyszedł. Matka płakała cicho w kącie.

Pierwsze lata były dobre. Wynajęliśmy kawalerkę na Pradze-Północ. Michał pracował po dwanaście godzin, ja zaczęłam kurs księgowości i dorabiałam w sklepie spożywczym. W 1996 roku urodziła się nasza córka – Zuzanna. Michał płakał ze szczęścia.

Ale życie nie jest bajką. Michał coraz częściej wracał zmęczony i rozdrażniony. — Nie rozumiesz mnie! — krzyczał czasem bez powodu. Ja próbowałam być idealną żoną: obiad na stole, dziecko wykąpane, mieszkanie wysprzątane.

W 1999 roku przyszły kłopoty finansowe. Michała zwolnili z pracy po restrukturyzacji warsztatu. Ja byłam wtedy w drugiej ciąży. Michał zaczął pić – najpierw piwo po pracy, potem wódkę z kolegami pod blokiem.

— Michał, proszę cię…
— Daj mi spokój! Myślisz, że to takie proste?
— Nie chcę, żeby dzieci widziały cię pijanego.
— To zamknij je w pokoju!

Bałam się go coraz częściej. Kiedy urodził się Kuba, Michał już prawie nie trzeźwiał w weekendy. Zdarzyło mu się raz uderzyć mnie otwartą dłonią w twarz – za to, że nie chciałam mu dać pieniędzy na alkohol.

Matka mówiła: — Elżbieta, wytrzymaj dla dzieci. Rozwód to wstyd.
Brat Paweł: — Chcesz wrócić do nas? Nie ma miejsca.
Teściowa płakała: — On nie był taki…

Próbowałam wszystkiego: terapii rodzinnej, rozmów z księdzem, grożenia rozwodem. Michał obiecywał poprawę po każdym upadku. — Przysięgam na dzieci…
Ale potem wracało stare.

W 2003 roku zebrałam się na odwagę i spakowałam walizkę. Zuzanna miała siedem lat, Kuba trzy. Pojechałam do matki na Grochów.

— I co teraz? — zapytała matka bez cienia współczucia.
— Muszę zacząć od nowa.
— Z dziećmi? Bez pieniędzy? Lepiej wróć do męża.

Przez miesiąc spałam z dziećmi na wersalce w kuchni. Paweł przychodził tylko po to, by zabrać matce pieniądze na papierosy.

Michał dzwonił codziennie:
— Wróć do domu! Dzieci tęsknią!
— Najpierw przestań pić.
— Przysięgam…

Wróciłam po dwóch miesiącach – dla dzieci. Michał rzeczywiście poszedł na terapię i przez rok było lepiej. Dostał pracę jako kierowca autobusu miejskiego.

Ale potem przyszły kolejne kryzysy: śmierć teściowej, kłopoty zdrowotne Kuby (astma), inflacja i podwyżki czynszu. Michał znów zaczął pić.

Kiedy Zuzanna miała czternaście lat, złapała mnie za rękę:
— Mamo… dlaczego z nim jesteś?
— Bo jesteście moimi dziećmi.
— Ale ja nie chcę tak żyć!

To był najtrudniejszy moment mojego życia. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec dzieci a strachem przed samotnością i biedą.

W 2010 roku Michał trafił do szpitala z marskością wątroby. Lekarz powiedział mi prosto w oczy:
— Jeśli będzie pił dalej – umrze przed pięćdziesiątką.

Zuzanna wyprowadziła się do koleżanki z liceum. Kuba zamknął się w sobie i zaczął mieć problemy w szkole.

Pewnej nocy usiadłam przy stole z kartką papieru i napisałam list do siebie:
„Elżbieta – albo zaczniesz żyć dla siebie, albo umrzesz razem z nim.”

Następnego dnia powiedziałam Michałowi:
— Odchodzę. Tym razem naprawdę.
On spojrzał na mnie jak na obcą osobę:
— I co? Dasz sobie radę sama?
— Muszę spróbować.

Wyprowadziłam się do wynajmowanego pokoju na Ochocie. Pracowałam jako kasjerka w Biedronce i sprzątałam biura wieczorami. Dzieci odwiedzały mnie co weekend.

Michał przestał pić dopiero wtedy, gdy został sam jak palec. Po dwóch latach napisał do mnie list:
„Przepraszam za wszystko. Gdybyś mogła cofnąć czas… czy wybrałabyś mnie jeszcze raz?”

Nie odpisałam mu nigdy.

Dziś mam pięćdziesiąt lat. Zuzanna jest nauczycielką angielskiego w podstawówce na Ursynowie, Kuba studiuje informatykę na Politechnice Warszawskiej. Michał mieszka sam pod Sulejówkiem i czasem dzwoni do dzieci – rzadko odbierają.

Często pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była odejść wcześniej? Czy dzieci byłyby szczęśliwsze?

Czasem życie daje nam wybory tak trudne, że żaden nie jest dobry ani łatwy. Ale czy to znaczy, że powinniśmy żałować?

A wy – co byście zrobili na moim miejscu?