Droga bez powrotu – historia Marty, która musiała wybrać między lojalnością wobec rodziny a własnym szczęściem

— Może jeszcze mu pościelisz łóżko? — rzucił z ironią mój mąż, Paweł, kiedy zakładałam buty w przedpokoju. — Dorosły facet, a ty latasz jak służąca.

Zamarłam z kluczami w dłoni. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i napięcia. Spojrzałam na niego — siedział przy stole, z gazetą rozłożoną jak tarcza. W jego oczach była złość, ale i coś jeszcze — rozczarowanie, którego nie umiał ukryć.

— Przestań — szepnęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. — To mój ojciec. Nie zostawię go samego.

Paweł tylko wzruszył ramionami. — A mnie zostawiasz. Codziennie.

Trzasnęłam drzwiami i zeszłam po schodach, czując jak serce wali mi w piersi. Na dworze padał deszcz ze śniegiem, a ja czułam się jak dziecko, które znów musi wybierać między rodzicami.

Mój ojciec, Zbigniew, od roku mieszkał sam w starej kamienicy na Pradze. Po śmierci mamy nie potrafił się pozbierać. Najpierw zamknął się w sobie, potem zaczął pić. Z początku kieliszek do kolacji, potem butelka na wieczór. Sąsiedzi szeptali na klatce schodowej: „Dobrze, że córka przychodzi, bo by się zapuścił na amen”.

Ale ja nie przychodziłam z obowiązku. Przychodziłam z miłości i poczucia winy. Bo kiedy mama umierała na raka, byłam już w ciąży z drugim dzieckiem i nie mogłam być przy niej codziennie. Ojciec został sam z jej chorobą i swoim żalem. A ja… ja próbowałam pogodzić wszystko: rodzinę, dzieci, pracę i jego.

— Marto, po co ty tam znowu idziesz? — pytała mnie moja teściowa przez telefon. — On cię tylko wykorzystuje. Powinnaś myśleć o swoich dzieciach.

— On jest moim ojcem — odpowiadałam zawsze to samo. — Nie zostawię go.

Ale czasem sama nie wiedziałam już, czy robię to dla niego, czy dla siebie.

Weszłam do mieszkania ojca bez pukania. W środku było zimno i ciemno. Zbigniew siedział przy stole w kuchni, w szlafroku, z pustym kubkiem po herbacie.

— Cześć tato — powiedziałam cicho.

Podniósł głowę. Oczy miał zaczerwienione.

— Marta… przyszłaś…

— Przyniosłam ci coś do jedzenia. I świeże ubrania.

Westchnął ciężko.

— Nie trzeba było…

Usiadłam naprzeciwko niego i przez chwilę milczeliśmy. W końcu zebrałam się na odwagę:

— Tato… może spróbujesz pójść do lekarza? Albo na terapię?

Wybuchnął śmiechem — gorzkim, pustym.

— Po co? Żeby mi powiedzieli, że jestem pijakiem? Ja to wiem bez nich.

— Ale możesz przestać…

— Nie mogę! — krzyknął nagle. — Nie rozumiesz? Nie mam już po co żyć!

Zacisnęłam pięści pod stołem. Chciałam go przytulić, ale wiedziałam, że mnie odepchnie.

— Masz mnie — wyszeptałam. — Masz wnuki…

— Ty masz swoje życie. Nie mieszaj się w moje bagno.

Wyszłam stamtąd z poczuciem klęski. Wsiadłam do samochodu i rozpłakałam się jak dziecko.

W domu czekała mnie kolejna awantura.

— Ile jeszcze będziesz go niańczyć? — Paweł stał w drzwiach kuchni z założonymi rękami. — Dzieci cię nie widzą! Ja cię nie widzę! Może czas wybrać?

— On jest moim ojcem! — krzyknęłam bezsilnie.

— A ja kim jestem? Tylko dodatkiem do twojego życia?

Nie odpowiedziałam. Bo sama nie wiedziałam już, kim jestem dla kogokolwiek.

Z czasem zaczęliśmy się oddalać z Pawłem coraz bardziej. On zamykał się w pracy i komputerze, ja uciekałam do ojca albo do dzieci. Wieczorami milczeliśmy przy kolacji jak obcy ludzie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie siostra Pawła, Justyna:

— Marta… Paweł mówił mi, że myśli o rozwodzie…

Zamarłam.

— On nie rozumie…

— Może powinnaś pomyśleć o sobie? O dzieciach?

Ale ja nie umiałam przestać myśleć o ojcu.

Wkrótce potem wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko.

Ojciec trafił do szpitala po upadku na schodach. Zadzwonili do mnie ze SOR-u:

— Pani Zbigniew Nowak jest u nas. Proszę przyjechać jak najszybciej.

Pojechałam tam z duszą na ramieniu. Leżał na łóżku szpitalnym, blady i słaby jak nigdy wcześniej.

— Marta… przepraszam…

Płakałam przy nim całą noc. Obiecałam sobie wtedy, że już nigdy go nie zostawię.

Ale Paweł miał już dość.

— To koniec — powiedział pewnego wieczoru spokojnie, pakując walizkę. — Nie umiem już walczyć o ciebie z twoim ojcem.

Nie zatrzymałam go. Może powinnam była…

Po rozwodzie zostałam sama z dwójką dzieci i chorym ojcem. Było ciężko — finansowo i psychicznie. Czasem miałam ochotę uciec gdzieś daleko i zacząć wszystko od nowa.

Ale wtedy patrzyłam na ojca i widziałam w nim małego chłopca zagubionego we własnym życiu. I wiedziałam, że nie potrafię inaczej.

Któregoś dnia przyszła do mnie moja córka, Ola:

— Mamo… czy ty jesteś szczęśliwa?

Zaskoczyło mnie to pytanie bardziej niż wszystko inne.

— Nie wiem…

Przytuliła mnie mocno.

— Chciałabym, żebyś była szczęśliwa. Nawet jeśli to znaczy mniej pomagać dziadkowi…

Patrzyłam na nią długo i wtedy po raz pierwszy pomyślałam o sobie.

Dziś mój ojciec mieszka w domu opieki pod Warszawą. Odwiedzam go co tydzień — już nie z poczucia winy, ale z miłości. Z Pawłem rozmawiam rzadko; dzieci widują go co drugi weekend. Uczę się żyć dla siebie — powoli i nieporadnie.

Czasem pytam siebie: czy można uratować wszystkich i nie zgubić siebie po drodze? Czy lojalność wobec rodziny zawsze musi oznaczać rezygnację z własnego szczęścia? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?