Rozstanie, które uratowało mi życie: Historia Agnieszki z Warszawy
— Agnieszko, co ty wyprawiasz?! — Marek wrzasnął tak głośno, że aż szyby w kuchni zadrżały. Stałam przy lustrze, poprawiając nową bluzkę, którą kupiłam na wyprzedaży. — Gdzie to ty się wybierasz tak wystrojona?!
— Do teatru, jeśli pozwolisz! — odpowiedziałam, starając się nie patrzeć mu w oczy. — Z Jadwigą umówione, dawno chciałyśmy zobaczyć ten spektakl.
— Jaki teatr?! Dom do góry nogami! Naczynia nieumyte, moich koszul nie uprasowane! A ona się będzie po mieście szlajać! — jego głos był coraz bardziej natarczywy, a ja czułam, jak serce bije mi szybciej z każdym jego słowem.
Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i zostać. Tak było zawsze — rezygnowałam z siebie, żeby nie wywoływać burzy. Ale tego wieczoru coś we mnie pękło. Może to przez to, że od rana bolała mnie głowa, a może przez to, że Jadwiga napisała mi: „Aga, zasługujesz na coś więcej”.
— Marek, jestem dorosłą kobietą. Idę do teatru i wrócę późno. Kolację masz w lodówce — powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. Przez chwilę myślałam, że podniesie rękę — już raz to zrobił, kilka lat temu. Wtedy wybaczyłam. Teraz nie byłam pewna, czy jeszcze potrafiłabym.
Wyszłam z mieszkania trzaskając drzwiami. Na klatce schodowej usłyszałam jeszcze jego przekleństwa i groźby. Zadrżałam. Przez chwilę miałam ochotę wrócić i przeprosić. Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te wieczory, kiedy płakałam w łazience, żeby dzieci nie słyszały. Wszystkie te razy, kiedy musiałam tłumaczyć się z każdego wydanego grosza.
Jadwiga czekała na mnie pod teatrem. Uśmiechnęła się szeroko i mocno mnie przytuliła.
— Wyglądasz pięknie! — powiedziała. — Widzisz? Dałaś radę wyjść z domu!
— Ledwo — odpowiedziałam i poczułam łzy pod powiekami.
Spektakl był piękny, ale ja przez większość czasu myślałam tylko o tym, co zastanę po powrocie do domu. Czy Marek będzie czekał z wyrzutami? Czy dzieci będą przestraszone? Czy znowu usłyszę, że jestem nikim?
Po przedstawieniu poszłyśmy na kawę. Jadwiga patrzyła na mnie uważnie.
— Aga… ile jeszcze dasz radę tak żyć?
Zacisnęłam dłonie na filiżance.
— Nie wiem… Czasem mam wrażenie, że już nie mam siły. Ale boję się. Boję się zostać sama. Boję się o dzieci. Boję się tego wszystkiego…
— Wiesz, że możesz na mnie liczyć? I na moją siostrę też. Mamy wolny pokój. Możesz przyjść z dziećmi choćby dziś.
Popatrzyłam na nią z wdzięcznością i strachem jednocześnie. Przez tyle lat byłam zależna od Marka — finansowo, emocjonalnie… Nawet nie wiedziałam już, kim jestem bez niego.
Wróciłam do domu późno. Marek już spał na kanapie w salonie, telewizor grał cicho. W kuchni stały brudne naczynia i jego koszule rzucone na krzesło. Przeszłam obok niego cicho jak cień i zamknęłam się w łazience. Tam pozwoliłam sobie na płacz.
Następnego dnia Marek był chłodny i milczący. Dzieci patrzyły na mnie pytająco — wiedziały, że coś jest nie tak.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Marek coraz częściej wracał późno, coraz częściej rzucał kąśliwe uwagi.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę syna z córką:
— Myślisz, że mama znowu będzie płakać?
— Nie wiem… Tata krzyczał na nią rano.
To był moment przełomowy. Zrozumiałam, że nie tylko ja cierpię — cierpią też moje dzieci. Że jeśli nie zrobię nic teraz, one będą dorastać w przekonaniu, że przemoc i upokorzenie to norma.
Następnego dnia spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do dwóch walizek. Zadzwoniłam do Jadwigi.
— Możemy przyjść dziś?
— Oczywiście! Czekamy na was!
Kiedy Marek wrócił do domu i zobaczył walizki przy drzwiach, najpierw się roześmiał.
— Co ty wyprawiasz? Myślisz, że sobie poradzisz beze mnie? Że ktoś ci pomoże?
Spojrzałam mu prosto w oczy pierwszy raz od lat.
— Tak. Poradzę sobie. I dzieci też.
Nie pamiętam dokładnie drogi do mieszkania Jadwigi. Pamiętam tylko ulgę i strach jednocześnie — jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężki plecak pełen kamieni.
Pierwsze tygodnie były trudne. Dzieci płakały za domem i za ojcem. Ja płakałam nocami ze strachu o przyszłość i ze wstydu, że tak długo pozwalałam sobą pomiatać.
Ale każdego dnia było trochę lepiej. Znalazłam pracę w pobliskiej kawiarni. Jadwiga pomogła mi załatwić przedszkole dla córki i szkołę dla syna.
Po kilku miesiącach zaczęłam czuć się wolna. Po raz pierwszy od lat mogłam sama decydować o swoim życiu. Kupiłam sobie nową sukienkę — nie na wyprzedaży, tylko taką, która naprawdę mi się podobała.
Czasem Marek dzwonił i groził mi przez telefon. Ale już się go nie bałam.
Dziś mija rok od tamtego wieczoru w teatrze. Dzieci śmieją się coraz częściej. Ja śmieję się razem z nimi.
Często zastanawiam się: ile kobiet jeszcze tkwi w takich związkach jak ja? Ile z nich czeka na ten jeden impuls, który pozwoli im uwierzyć w siebie? Czy każda z nas musi najpierw upaść na samo dno, żeby znaleźć w sobie siłę do zmiany?
Może czasem rozstanie to jedyna droga do uratowania siebie…