Oddaję mężowi całą wypłatę. Czy to jeszcze miłość, czy już kontrola?
— Gdzie są paragony z wczoraj? — głos Marka rozbrzmiał w kuchni, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć płaszcz. Stał przy stole, z założonymi rękami i tym swoim spojrzeniem, które zawsze sprawiało, że czułam się jak dziecko przyłapane na kłamstwie.
— W torebce… Zaraz ci dam — odpowiedziałam cicho, próbując ukryć drżenie rąk. W głowie już liczyłam, czy przypadkiem nie wydałam za dużo na chleb i mleko. Każda złotówka miała znaczenie. Każda była rozliczana.
Marek przejął kontrolę nad naszymi finansami zaraz po ślubie. Wtedy wydawało mi się to normalne — przecież zawsze powtarzał, że „facet powinien trzymać kasę”. Pracowałam jako nauczycielka w podstawówce, on był kierownikiem w magazynie. Moja pensja była skromna, ale zawsze całą oddawałam Markowi. On płacił rachunki, robił większe zakupy, a mi zostawiał tylko drobne na autobus i kanapkę do pracy.
Na początku nawet mnie to uspokajało. Nie musiałam się martwić o opłaty, nie musiałam liczyć każdej złotówki. Ale z czasem zaczęło mi brakować oddechu. Każda prośba o pieniądze na fryzjera czy nową bluzkę kończyła się przesłuchaniem.
— Po co ci nowa bluzka? Przecież masz ich pełną szafę — mówił Marek, patrząc na mnie z góry.
— Tamte są już stare… — próbowałam tłumaczyć.
— To sobie zszyj. Nie będziemy wydawać na głupoty.
W pracy koleżanki opowiadały o zakupach, o wyjściach do kina z dziećmi. Ja milczałam. Nie chciałam się przyznawać, że nie mam nawet pięciu złotych na lody dla syna po szkole.
Najgorsze były święta. Marek dawał mi odliczoną kwotę na prezenty dla rodziny. Zawsze za mało. Musiałam kombinować, żeby starczyło dla wszystkich. Czułam się upokorzona, kiedy musiałam tłumaczyć mamie, że w tym roku nie będzie prezentu.
— Dziecko, przecież pracujesz… — mówiła mama z troską.
— Tak, ale… mamy dużo wydatków — kłamałam, bo wstydziłam się prawdy.
Z czasem zaczęłam się buntować. Zaczęłam odkładać drobne reszty z zakupów do słoika schowanego za książkami. To były moje tajne pieniądze — na czarną godzinę albo na coś dla siebie. Kiedy Marek przypadkiem znalazł słoik, wpadł w szał.
— Ukradłaś mi pieniądze?! — krzyczał tak głośno, że sąsiadka z dołu zadzwoniła później zapytać, czy wszystko w porządku.
— To były moje reszty… Chciałam tylko mieć coś swojego — tłumaczyłam przez łzy.
— W tym domu nie ma twoich pieniędzy! Wszystko jest wspólne! — wrzeszczał i rozbił słoik o podłogę.
Od tamtej pory nie próbowałam już nic odkładać. Zaczęłam się bać. Bałam się nawet poprosić o pieniądze na leki, kiedy zachorowałam. Marek uznał, że przesadzam i „na pewno nie jest mi potrzebny żaden antybiotyk”.
Z synem rozmawiałam szeptem o tym, żeby nie prosił taty o kieszonkowe. Wiedziałam, że to wywoła kolejną awanturę.
Pewnego dnia w pracy zostałam dłużej na radzie pedagogicznej. Koleżanka, Kasia, zaprosiła mnie na kawę po spotkaniu.
— Chodź, pogadamy chwilę. Wyglądasz na zmęczoną — powiedziała z troską.
Chciałam odmówić, bo wiedziałam, że Marek będzie pytał o każdą minutę mojej nieobecności i każdą wydaną złotówkę. Ale poszłam. W kawiarni wybuchłam płaczem.
— Kasia… Ja nie mam własnych pieniędzy. Oddaję Markowi całą wypłatę. On wszystko kontroluje…
Kasia spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
— Anka… To nie jest normalne. To przemoc ekonomiczna.
To słowo uderzyło mnie jak obuchem w głowę. Przemoc? Przecież Marek mnie nie bije…
Ale potem zaczęłam czytać w internecie o przemocy ekonomicznej. O kobietach takich jak ja — które pracują, ale nie mają prawa do własnych pieniędzy. Które muszą prosić o każdą złotówkę.
Zaczęłam się zastanawiać: czy to naprawdę jest miłość? Czy Marek mnie kocha, skoro traktuje mnie jak dziecko bez prawa głosu?
Próbowałam z nim rozmawiać.
— Marek… Chciałabym mieć trochę pieniędzy dla siebie. Na swoje potrzeby…
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
— Po co ci? Przecież masz wszystko! Dach nad głową, jedzenie…
— Ale ja chcę mieć wybór! Chcę móc kupić sobie coś bez pytania cię o zgodę!
Wybuchnął śmiechem.
— Ty i twoje fanaberie! Jak ci się nie podoba, to droga wolna!
Ale dokąd miałabym pójść? Do mamy? Do siostry? Z synem pod pachą i walizką ubrań?
Każdego dnia czułam się coraz bardziej niewidzialna. W pracy byłam szanowaną nauczycielką, dzieci mnie lubiły, rodzice dziękowali za pomoc. W domu byłam nikim — tylko trybikiem w maszynie Marka.
Czasem marzyłam o tym, żeby po prostu zniknąć. Albo żeby Marek nagle się zmienił i pozwolił mi być sobą.
Ale wiem już, że on się nie zmieni. Że to ja muszę coś zrobić.
Ostatnio coraz częściej myślę o rozwodzie. O tym, żeby zacząć od nowa — nawet jeśli miałabym spać na materacu u siostry i liczyć każdy grosz.
Bo czy życie bez wolności i szacunku to jeszcze życie?
Może ktoś z was był w podobnej sytuacji? Jak znaleźć w sobie odwagę do zmiany? Czy warto walczyć o siebie — nawet jeśli oznacza to rozpad rodziny?