Mój mąż spędza cały wolny czas z córką z poprzedniego małżeństwa: czuję się niewidzialna we własnym domu

— Znowu wychodzisz? — zapytałam, starając się, by mój głos nie drżał. Stałam w progu kuchni, trzymając w ramionach naszego synka, który właśnie zasnął po godzinie płaczu. Adam nawet nie spojrzał mi w oczy. Zakładał kurtkę, jakby się spieszył, jakby bał się, że jeśli zostanie choćby minutę dłużej, coś go zatrzyma.

— Muszę być u Oli. Obiecałem jej, że pomogę z projektem na biologię — odpowiedział, zerkając na zegarek. — Wiesz, jak ona teraz mnie potrzebuje.

Patrzyłam na niego w milczeniu. Ola — jego córka z poprzedniego małżeństwa. Miała czternaście lat i od rozwodu Adama z Magdą była dla niego całym światem. Kiedy się poznaliśmy, mówił mi o niej otwarcie. Nie miałam wtedy dzieci, nie rozumiałam jeszcze, jak bardzo można kochać własne dziecko. Ale teraz… Teraz miałam syna. Naszego syna. I czułam się tak, jakbym była tylko dodatkiem do życia Adama, a nie jego partnerką.

Adam przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. W mieszkaniu zapadła cisza, którą przerywało tylko ciche pochrapywanie naszego synka. Usiadłam na kanapie i poczułam łzy napływające do oczu. Nie chciałam płakać — przecież wiedziałam, na co się piszę. Adam był szczery od początku. Mówił: „Ola jest najważniejsza”. Ale wtedy wydawało mi się to szlachetne. Myślałam: „Będzie dobrym ojcem także dla mojego dziecka”.

Tylko że teraz byłam sama. Sama z dzieckiem, sama ze swoimi myślami i coraz większym żalem.

Pamiętam dzień, kiedy Adam przekonał mnie do dziecka. Wahałam się — miałam trzydzieści pięć lat, stabilną pracę w urzędzie miasta, lubiłam swoje życie. On jednak mówił o rodzinie, o wspólnych świętach, o tym, jak Ola ucieszy się z rodzeństwa. „Będziemy wszyscy razem” — powtarzał. Uwierzyłam mu.

Pierwsze miesiące po narodzinach syna były trudne. Adam pomagał — kąpał małego, przewijał go, chodził na spacery. Ale potem coś się zmieniło. Ola zaczęła mieć problemy w szkole, zamknęła się w sobie po przeprowadzce matki do innego miasta. Adam rzucił wszystko i zaczął spędzać z nią każdą wolną chwilę.

— Ona mnie teraz potrzebuje bardziej niż kiedykolwiek — tłumaczył mi raz po raz. — Nasz syn jest jeszcze malutki, nawet nie pamięta tych chwil. Jak podrośnie, będę miał dla niego więcej czasu.

Tylko że te „chwile” zamieniały się w tygodnie i miesiące. Adam był u nas tylko fizycznie — wracał późno wieczorem, zmęczony i rozdrażniony. Czasem nawet nie zauważał, że nasz syn nauczył się nowego słowa albo zrobił pierwszy krok.

Zaczęłam czuć się niewidzialna. Przestałam opowiadać mu o swoim dniu, bo widziałam, że myślami jest gdzie indziej. Przestałam pytać o Olę, bo każda rozmowa kończyła się kłótnią.

— Nie rozumiesz! — krzyczał pewnego wieczoru Adam, kiedy próbowałam powiedzieć mu o moich uczuciach. — Gdybyś miała nastoletnią córkę po rozwodzie, też byś zrobiła wszystko, żeby jej pomóc!

— Ale ja też jestem twoją rodziną! — odpowiedziałam przez łzy. — Nasz syn też cię potrzebuje!

Adam tylko pokręcił głową i wyszedł z pokoju.

Zaczęłam rozmawiać z koleżankami z pracy. Jedna z nich powiedziała mi: „To typowe dla patchworkowych rodzin. Zawsze ktoś czuje się mniej ważny”. Inna radziła: „Porozmawiajcie szczerze albo idźcie na terapię”. Ale jak rozmawiać z kimś, kto nie chce słuchać?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda — była żona Adama.

— Wiem, że Adam spędza u nas dużo czasu — powiedziała cicho. — Ola bardzo go potrzebuje… Ale może powinniście ustalić jakieś zasady? Bo widzę po nim, że jest rozdarty.

Byłam zaskoczona jej troską. Przez chwilę poczułam ulgę — może nie jestem jedyną osobą, która widzi problem?

Wieczorem spróbowałam jeszcze raz porozmawiać z Adamem.

— Musimy coś zmienić — zaczęłam ostrożnie. — Nasz syn dorasta bez ojca…

Adam westchnął ciężko.

— Nie wiem już, co robić… Czuję się winny wobec Oli za rozwód i za to wszystko… Boję się ją stracić.

— Ale możesz stracić nas — powiedziałam cicho.

Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa. Potem wyszedł na balkon i długo tam stał.

Od tamtej pory próbujemy jakoś to poukładać. Adam zaczął wracać wcześniej do domu raz w tygodniu, czasem zabiera naszego syna na spacer. Ale to wszystko wydaje się wymuszone, sztuczne.

Często zastanawiam się: czy można być szczęśliwym w cieniu czyjegoś poczucia winy? Czy da się stworzyć prawdziwą rodzinę tam, gdzie każdy ciągnie w swoją stronę?

Może powinnam była lepiej słuchać siebie… Może powinnam była postawić granice wcześniej? A może to wszystko jest po prostu częścią życia w patchworkowej rodzinie?

Czasem patrzę na mojego synka i myślę: czy on też kiedyś poczuje się niewidzialny dla własnego ojca? Czy można kochać dwoje dzieci równie mocno — nawet jeśli jedno jest „nowe”, a drugie „stare”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?