Mąż odszedł, bo mówił, że jestem „za spokojna”: A teraz pisze, że tęskni za tą ciszą. Moja historia o tym, jak cisza stała się moją siłą i przekleństwem

– Znowu siedzisz w tej ciszy? – głos Marka odbił się echem od ścian naszego mieszkania. Był wieczór, a ja czytałam książkę przy kuchennym stole, popijając herbatę. Za oknem padał deszcz, a w radiu cicho grała stara piosenka Anny Jantar. – Może byś coś powiedziała? Cokolwiek.

Podniosłam wzrok znad stron. – O czym chcesz rozmawiać?

Wzruszył ramionami. – O czymkolwiek. O pracy, o sąsiadach, o tym, co cię wkurza. Cokolwiek! Bo tu jest jak w grobie.

Zawsze byłam cicha. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia – po prostu czułam, że życie najlepiej smakuje w spokoju. Ciche poranki z kawą i gazetą. Spokojne wieczory, kiedy książka pachnie świeżym papierem, a świat za oknem cichnie. I to właśnie w tej ciszy budowałam nasz dom.

Kiedy się poznaliśmy, Marek był zachwycony tą moją spokojną naturą. Mówił, że przy mnie odpoczywa. Że po jego burzliwym dzieciństwie i głośnej rodzinie w końcu znalazł przystań. Przez pierwsze lata naszego małżeństwa wszystko układało się dobrze. On pracował jako kierowca autobusu miejskiego, ja byłam bibliotekarką w osiedlowej filii. Wieczorami gotowaliśmy razem kolacje i rozmawialiśmy o książkach.

Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Marek coraz częściej wracał do domu rozdrażniony, rzucał kluczami na stół i narzekał na wszystko: na korki, na szefa, na politykę. Ja słuchałam cierpliwie, czasem próbowałam pocieszyć, ale nie miałam w sobie tej energii do kłótni czy narzekań. Po prostu milczałam.

– Ty nigdy się nie złościsz? – zapytał kiedyś z wyrzutem.

– Złoszczę się – odpowiedziałam cicho. – Ale nie lubię krzyczeć.

– To nie jest normalne! – wybuchł wtedy. – Ludzie muszą czasem wybuchnąć!

Nie rozumiałam tego. Dla mnie krzyk był jak trucizna – rozlewał się po domu i zostawiał po sobie ślad na długo.

Z czasem Marek zaczął coraz częściej wychodzić wieczorami. Najpierw tłumaczył się spotkaniami z kolegami z pracy, potem już nawet nie mówił dokąd idzie. Zostawałam sama w naszym mieszkaniu, słuchając tykania zegara i szumu deszczu za oknem.

Pewnego dnia wrócił późno w nocy. Pachniał obcymi perfumami i winem.

– Marek…

– Co? – rzucił obojętnie.

– Wszystko w porządku?

– Wiesz co? – spojrzał na mnie z pogardą. – Ty jesteś jak duch. Jakby cię tu nie było.

Zabolało mnie to bardziej niż jakiekolwiek przekleństwo.

Kilka tygodni później powiedział mi, że odchodzi.

– Nie mogę już tak żyć – tłumaczył się. – Potrzebuję kogoś żywego, kogoś kto się śmieje, kłóci, płacze… Ty jesteś za spokojna.

Nie płakałam wtedy. Nawet nie próbowałam go zatrzymać. Po prostu patrzyłam przez okno na mokre ulice i czułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi.

Przez pierwsze miesiące po jego odejściu czułam się jak cień samej siebie. Rodzina dzwoniła codziennie:

– Musisz wyjść do ludzi! – powtarzała mama.

– Może znajdziesz sobie kogoś nowego? – dopytywała siostra.

Ale ja nie chciałam nikogo nowego. Chciałam tylko odzyskać swój spokój.

W pracy wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem. Pani Basia z działu dziecięcego przynosiła mi herbatę i ciastka.

– On nie był ciebie wart – mówiła szeptem.

Ale ja wiedziałam swoje: może rzeczywiście byłam „za spokojna”. Może powinnam była krzyczeć, walczyć o niego…

Minęły dwa lata. Nauczyłam się żyć sama ze sobą. Odkryłam na nowo radość z drobiazgów: zapachu świeżo zmielonej kawy, szelestu kartek książki, spacerów po parku w niedzielne poranki. Zaczęłam pisać pamiętnik i malować akwarele – coś, na co nigdy wcześniej nie miałam odwagi.

Aż pewnego dnia dostałam od Marka wiadomość:

„Cześć. Przepraszam, że piszę po takim czasie… Chciałem tylko powiedzieć, że tęsknię za tą ciszą u ciebie. U mnie ciągle ktoś krzyczy albo trzaska drzwiami… Czasem myślę o tych naszych wieczorach z książką i herbatą.”

Czytałam tę wiadomość kilka razy. Poczułam coś dziwnego: nie żal, nie tęsknotę… raczej ulgę. Bo zrozumiałam, że mój spokój nie był wadą – był moją siłą.

Odpisałam mu krótko:

„Cisza jest tu nadal. Ale już tylko moja.”

Wieczorem zadzwoniła mama:

– I co? Odezwał się?

– Tak.

– I?

– I nic mamo. Już nie chcę wracać do tego co było.

Usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta odbijające się w kałużach po deszczu. W końcu mogłam oddychać pełną piersią.

Czasem zastanawiam się: czy można być „za spokojnym” dla miłości? Czy naprawdę trzeba krzyczeć i walczyć o swoje miejsce w czyimś życiu? A może wystarczy po prostu być sobą – nawet jeśli to oznacza ciszę?