Dzień, w którym prawda wyszła na jaw: Opowieść o zdradzie, samotności i rodzinnych sekretach
— Mamo, dlaczego tata znowu nie wrócił na noc? — zapytała mnie Zosia, patrząc na mnie swoimi wielkimi, brązowymi oczami. Stałam w kuchni, trzymając filiżankę kawy, która już dawno wystygła. Moje ręce drżały. W tej chwili czułam, jakby cały świat miał się zawalić.
Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Jak miałam wytłumaczyć ośmioletniej córce, że jej ojciec nie wraca do domu, bo nie potrafi mi wybaczyć zdrady sprzed lat? Że przez jeden błąd straciłam wszystko — miłość, zaufanie, rodzinę?
Zawsze byłam tą „porządną” — córką nauczycielki i listonosza z małego miasteczka pod Radomiem. Wszyscy znali naszą rodzinę. Kiedy wyszłam za Marka, wydawało się, że wszystko układa się idealnie. On — spokojny, pracowity, zawsze z uśmiechem na twarzy. Ja — ambitna, marząca o własnej kwiaciarni. Po ślubie zamieszkaliśmy w domu moich rodziców. Było ciasno, ale ciepło.
Wszystko zmieniło się pewnej zimy. Marek pracował wtedy w delegacji w Warszawie. Zostawałam sama z Zosią i codziennością: zakupy, pranie, gotowanie, wieczne pretensje teściowej. Czułam się coraz bardziej samotna. I wtedy pojawił się on — Paweł. Pracował w pobliskim sklepie spożywczym. Zawsze miał dla mnie dobre słowo, czasem przynosił świeże bułki „na koszt firmy”. Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej. Najpierw o pogodzie, potem o życiu. W końcu o tym, czego nam brakuje.
Pamiętam ten wieczór jak dziś. Padał śnieg, a ja przyszłam po zakupy tuż przed zamknięciem sklepu. Paweł zaproponował herbatę na zapleczu. Byłam zmęczona i spragniona czyjegoś ciepła. To był impuls — jeden pocałunek, jedno spojrzenie za długo. Potem już nie było odwrotu.
Przez kilka miesięcy żyłam w dwóch światach: żona i matka w domu, kochanka w sklepie spożywczym. Wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka, ale nie potrafiłam przestać. Paweł dawał mi to, czego od dawna nie czułam — poczucie bycia ważną.
Aż pewnego dnia zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Serce mi stanęło. Wiedziałam, że to nie może być dziecko Marka — on był wtedy w delegacji przez ponad dwa miesiące. Próbowałam wmówić sobie, że może jednak… Ale kiedy urodził się Staś i zobaczyłam jego ciemne włosy i oczy zupełnie inne niż nasze — wiedziałam.
Marek był przy porodzie. Pamiętam jego spojrzenie — najpierw radość, potem konsternacja i w końcu… chłód. Lekarka spojrzała na mnie pytająco. „To na pewno państwa syn?” — zapytała cicho. Nie odpowiedziałam.
Marek nie odezwał się do mnie przez trzy dni. Potem zabrał Zosię do swoich rodziców i powiedział tylko: „Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć”.
Zostałam sama z noworodkiem i poczuciem winy tak wielkim, że nie mogłam oddychać. Przez kilka dni nie wychodziłam z łóżka. Mama przynosiła mi jedzenie i patrzyła na mnie z wyrzutem.
— Jak mogłaś to zrobić? — spytała któregoś dnia.
— Nie wiem… — szepnęłam przez łzy.
W końcu podjęłam decyzję najtrudniejszą w życiu. Oddałam Stasia do adopcji. Nie miałam siły walczyć o niego ani o siebie. Chciałam tylko zniknąć.
Minęły trzy lata. Marek wrócił do domu dla Zosi, ale między nami już nic nie było takie samo. Każdy dzień to walka o normalność — udawanie przed sąsiadami, przed rodziną, przed samą sobą.
Czasem widzę dzieci bawiące się na placu zabaw i zastanawiam się: czy Staś jest szczęśliwy? Czy kiedyś mnie odnajdzie? Czy będę miała odwagę spojrzeć mu w oczy?
Ostatnio Zosia zapytała:
— Mamo, czy można kogoś kochać i jednocześnie bardzo zranić?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę złamaną przez własne wybory. Czy można wybaczyć sobie coś takiego? Czy Wy potrafilibyście żyć z takim ciężarem?