Czas, którego nikt nie odda – Moja lekcja o miłości bez wzajemności
– Andrzej, ile razy mam ci powtarzać? Nie mam teraz czasu! – krzyknęła Marta, trzaskając drzwiami sypialni. Stałem w przedpokoju z kubkiem jej ulubionej herbaty, który drżał w mojej dłoni. Woda rozlewała się na podłogę, a ja czułem, jak coś we mnie pęka. To był piątek, godzina dziewiętnasta. Miała wrócić wcześniej, obiecała, że obejrzymy razem film. Znowu coś jej wypadło. Znowu nie byłem ważny.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy po raz pierwszy odłożyła telefon podczas naszej rozmowy i powiedziała: „Przepraszam, muszę odpisać Kasi”. Może wtedy, gdy na moje urodziny dostałem od niej książkę kucharską i suchy pocałunek w policzek. Albo wtedy, gdy po śmierci mojej mamy nie zapytała nawet, jak się czuję.
Marta była moją pierwszą prawdziwą miłością. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. Ona – energiczna, zawsze otoczona ludźmi, zarażała śmiechem. Ja – cichy, trochę nieśmiały chłopak z Nowego Sącza. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Przez dwa lata byłem jej cieniem – robiłem notatki, pomagałem w przeprowadzkach, gotowałem obiady na egzaminy. Wierzyłem, że jeśli dam jej wszystko, ona kiedyś odwzajemni moje uczucia.
Po studiach zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Ruczaju. Ja dostałem pracę w biurze rachunkowym, ona zaczęła robić karierę w agencji reklamowej. Coraz częściej wracała późno do domu, coraz rzadziej rozmawialiśmy. Zamiast wspólnych kolacji – szybkie kanapki i Netflix. Zamiast spacerów po Plantach – samotne wieczory z książką.
Pamiętam jedną szczególną noc. Było już po północy, Marta wróciła z imprezy firmowej. Pachniała drogimi perfumami i winem. Usiadła na łóżku obok mnie i powiedziała: – Andrzej, czemu ty zawsze jesteś taki poważny? Życie jest krótkie! Trzeba korzystać!
– A ja? – zapytałem cicho. – Ja też jestem częścią twojego życia?
Spojrzała na mnie z irytacją.
– Przestań się czepiać. Jesteś dorosły, ogarnij się.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
Z czasem zacząłem zauważać coraz więcej sygnałów. Jej telefon zawsze leżał ekranem do dołu. Coraz częściej wychodziła „na spotkania z koleżankami”. Gdy pytałem, czy wszystko między nami w porządku, odpowiadała: „Nie dramatyzuj”.
W pracy też nie było łatwo. Mój szef, pan Kowalczyk, wymagał coraz więcej. Często zostawałem po godzinach, żeby nie myśleć o tym, co dzieje się w domu. Koledzy z biura żartowali: „Andrzej, ty to masz szczęście – taka ładna dziewczyna!”. Uśmiechałem się sztucznie i wracałem do liczb.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie tata.
– Synu, dawno cię nie było u nas. Wszystko w porządku?
Chciałem powiedzieć mu prawdę: że czuję się samotny nawet wtedy, gdy ktoś śpi obok mnie w łóżku. Że boję się wracać do domu. Ale odpowiedziałem tylko:
– Tak, tato. Wszystko dobrze.
Wiedziałem jednak, że kłamię.
Najgorsze przyszło kilka miesięcy później. Marta zaczęła coraz częściej wyjeżdżać służbowo do Warszawy. Pewnego wieczoru zadzwoniła:
– Andrzej, nie wrócę dziś na noc. Mam ważne spotkanie.
Czekałem na nią do trzeciej nad ranem. W końcu zasnąłem na kanapie z telefonem w dłoni.
Rano znalazłem jej wiadomość: „Nie czekaj na mnie”.
To był moment przełomowy. Zacząłem analizować każdy dzień naszego związku. Ile razy czekałem? Ile razy rezygnowałem z siebie dla niej? Ile razy dawałem jej swój czas, swoje serce, swoje marzenia?
Zadzwoniłem do mojej siostry Magdy.
– Magda… czy ja jestem głupi? – zapytałem przez łzy.
– Nie jesteś głupi, Andrzejku – odpowiedziała cicho. – Po prostu za bardzo kochasz.
Tego dnia podjąłem decyzję. Po pracy wróciłem do mieszkania i zacząłem pakować swoje rzeczy do walizki. Marta weszła do domu akurat wtedy.
– Co robisz? – zapytała z niedowierzaniem.
– Odchodzę – powiedziałem spokojnie.
– Zwariowałeś?
– Nie chcę już dłużej czekać na kogoś, kto nigdy nie ma dla mnie czasu.
Nie płakała. Nie zatrzymała mnie. Po prostu odwróciła się i poszła do kuchni.
Wyprowadziłem się do rodziców na wieś pod Nowym Sączem. Przez pierwsze tygodnie czułem pustkę i żal. Ale z każdym dniem odzyskiwałem siebie – swoje pasje, swój spokój, swoje życie.
Dziś wiem jedno: czas jest najcenniejszym darem, jaki możemy komuś dać. Ale jeśli ktoś go nie docenia – trzeba umieć odejść.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: ile jeszcze razy pozwolimy innym marnować nasz czas? Czy potrafimy nauczyć się kochać siebie wystarczająco mocno, by powiedzieć „dość”? Co wy o tym myślicie?