„Po śmierci teściowej dowiedziałam się, co naprawdę o mnie myślała” – trzy dekady życia w cieniu oczekiwań
– Znowu nie tak posoliłaś ziemniaki, Aniu – usłyszałam za plecami głos teściowej, zanim jeszcze zdążyłam postawić garnek na stole. W kuchni pachniało koperkiem i świeżo ugotowanym obiadem, ale ten zapach zawsze mieszał się z czymś ostrym – z jej krytyką, która wisiała w powietrzu jak dym papierosowy. Marek siedział już przy stole, przeglądając gazetę, udając, że nie słyszy. Byłam wtedy młoda, świeżo po ślubie, pełna nadziei, że z czasem się do mnie przekona. Że wystarczy być miłą, pomocną, cierpliwą.
Ale przez trzydzieści lat byłam tylko „synową”. Nigdy córką. Nigdy przyjaciółką. Zawsze krok za nią, zawsze ostrożna, żeby nie powiedzieć czegoś nie tak. Od początku wiedziałam, że nie jestem tą, którą chciałaby dla swojego jedynego syna. Poznaliśmy się z Markiem na studiach w Krakowie. Ona wyobrażała sobie dla niego kogoś innego – może lekarkę, może prawniczkę, na pewno nie dziewczynę z małego miasta, córkę nauczycielki i kierowcy PKS-u.
Pierwsze lata były najtrudniejsze. Mieszkaliśmy razem w jednym mieszkaniu – ona, Marek i ja. Każdego ranka słyszałam jej kroki na korytarzu i czułam napięcie w powietrzu. – Aniu, nie tak się prasuje koszule. Aniu, nie tak się robi rosół. Aniu, Marek lubi inną kawę. – Czasem miałam wrażenie, że jestem tylko gościem w jej domu, nawet jeśli to ja sprzątałam łazienkę i gotowałam obiady.
Pamiętam jeden wieczór szczególnie wyraźnie. Było Boże Narodzenie. Siedzieliśmy przy stole – ona z miną cierpiętnicy, Marek spięty jak struna. Próbowałam rozładować atmosferę żartem:
– Pani Zofio, może w tym roku to ja pokroję karpia?
Spojrzała na mnie chłodno.
– Nie trzeba. Ty jeszcze nie wiesz, jak to się robi.
Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się sztucznie. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna w tej rodzinie.
Kiedy urodził się nasz syn Pawełek, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że wnuk ociepli nasze relacje. Przez chwilę rzeczywiście tak było – Zofia przychodziła codziennie, przynosiła zupki i ubranka dla małego. Ale szybko wróciła do starych nawyków: – Aniu, dziecko jest za lekko ubrane. Aniu, nie tak się przewija. Aniu, Pawełek powinien już mówić więcej słów.
Marek zawsze stał z boku. – Daj spokój mamie – mówił cicho wieczorami. – Ona ma dobre intencje.
Ale ja czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Z czasem nauczyłam się żyć w cieniu jej oczekiwań. Pracowałam jako księgowa w szkole podstawowej – praca spokojna, ale bez perspektyw na awans czy uznanie. Wieczorami gotowałam obiady według jej przepisów i prasowałam koszule tak, jak mnie nauczyła. Czasem łapałam się na tym, że nawet moje myśli są podporządkowane temu, co ona by powiedziała.
Najgorsze były rodzinne spotkania. Siostra Marka – Agata – zawsze była tą lepszą: wykształcona, przebojowa, mieszkająca w Warszawie. Zofia chwaliła ją przy każdej okazji: – Agatka to by wiedziała, jak rozwiązać ten problem w pracy. Agatka zawsze ma czas dla rodziny.
A ja? Ja byłam tą „od Marka”, tą „od dzieci”.
Czas płynął. Pawełek dorósł, wyjechał na studia do Wrocławia. Zofia zaczęła chorować – najpierw serce, potem cukrzyca. Opiekowałam się nią codziennie: robiłam zakupy, podawałam leki, woziłam do lekarza. Marek pracował dużo poza domem – tłumaczył się delegacjami i zmęczeniem.
Pewnego dnia wróciłam od lekarza z Zofią i usłyszałam rozmowę przez drzwi:
– Marek, ona nigdy nie była dla mnie jak córka – mówiła Zofia cicho.
– Mamo…
– Nie rozumiesz? Ona zawsze była jakaś… obca.
Zamarłam z torbami zakupów w rękach.
Po jej śmierci zostało mi tylko poczucie pustki i żalu. Sprzątałam jej rzeczy sama – Marek nie miał siły wejść do jej pokoju. W jednej z szuflad znalazłam stary zeszyt – pamiętnik Zofii. Przez chwilę wahałam się, czy mam prawo go czytać… Ale ciekawość zwyciężyła.
„Nie potrafię jej pokochać” – pisała o mnie. „Stara się być miła, pomocna… Ale to nie jest moja córka.”
Czytałam te słowa z mieszanką bólu i ulgi. Bólu – bo przez tyle lat próbowałam zasłużyć na coś niemożliwego. Ulgi – bo w końcu zrozumiałam: to nie była moja wina.
Wieczorem usiadłam z Markiem przy kuchennym stole.
– Znalazłam pamiętnik twojej mamy – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie bez słowa.
– Próbowałam przez trzydzieści lat…
– Wiem – przerwał mi łamiącym się głosem.
Dziś patrzę na swoje życie inaczej. Wiem już, że nie każdy potrafi kochać tak samo. Ale to nie znaczy, że moje starania były mniej ważne.
Czy warto było przez tyle lat walczyć o czyjąś akceptację? Czy można być szczęśliwym bez niej? Czasem myślę: może powinnam była wcześniej zawalczyć o siebie…