Kiedy goście nie chcą wyjść: Wielkanoc, która zmieniła wszystko

— Mamo, a gdzie są moje skarpetki? — krzyknął Kuba z salonu, przekrzykując gwar rozmów i śmiechów. W kuchni ciocia Grażyna już trzeci raz tego dnia pytała, czy może jeszcze raz podgrzać żurek, a w łazience ktoś zostawił mokry ręcznik na podłodze. Stałam przy zlewie, patrząc przez okno na szarą, kwietniową mżawkę i czułam, jak narasta we mnie bezsilność. To był już czternasty dzień rodzinnej inwazji. Czternaście dni, odkąd mój dom przestał być moją oazą.

Wszystko zaczęło się niewinnie. — Aniu, może w tym roku zrobimy Wielkanoc u was? — zaproponowała mama przez telefon. — Będzie wygodniej, dzieci mają blisko do parku, a my wszyscy się pomieścimy. — Zgodziłam się bez namysłu. Przecież to tylko trzy dni, pomyślałam. Trzy dni rodzinnego ciepła i świątecznej atmosfery.

Ale potem przyszła ciocia Grażyna z wujkiem Zdzichem i ich psem, który od razu rozszarpał moją ulubioną poduszkę. Potem dojechała kuzynka Magda z dwójką dzieci, bo „u nich remont”. Mama przyjechała dzień wcześniej „pomóc w przygotowaniach”, ale skończyło się na tym, że to ja gotowałam i sprzątałam, a ona rozsiadła się z kawą i opowiadała sąsiadce przez telefon o moich nieudanych pierogach.

Z każdym dniem mój dom coraz bardziej przypominał hostel niż miejsce do życia. Wszędzie walizki, buty, kubki po herbacie. Ktoś ciągle czegoś szukał albo czegoś chciał. — Aniu, masz może jeszcze ręcznik? — Aniu, gdzie jest pilot? — Aniu, czy mogę zostawić dzieci na chwilę? — Czułam się jak recepcjonistka we własnym domu.

Mój mąż Paweł próbował mnie pocieszać. — To tylko rodzina, kochanie. Przecież niedługo pojadą. Ale kiedy minął tydzień, a nikt nawet nie wspomniał o wyjeździe, zaczęłam mieć wątpliwości. Zamiast świątecznej radości czułam narastającą irytację. Nie miałam już siły sprzątać po wszystkich ani gotować kolejnych obiadów.

Najgorsze były wieczory. Kiedy wszyscy rozchodzili się do pokoi (czy raczej: do materacy rozłożonych na podłodze), ja zostawałam sama w kuchni z górą naczyń i poczuciem winy. Bo przecież powinnam się cieszyć, że mam rodzinę. Że nie jestem sama. Że dzieci mają kuzynów do zabawy.

Ale pewnego wieczoru coś we mnie pękło. Siedziałam przy stole z kubkiem zimnej herbaty, kiedy mama weszła do kuchni.
— Aniu, jutro przyjedzie jeszcze ciocia Jola z Radomia. Zostanie tylko na dwa dni.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
— Mamo… ja już nie daję rady. Chcę mieć choć jeden dzień spokoju we własnym domu.
Mama spojrzała na mnie zaskoczona.
— Przesadzasz. Przecież to tylko rodzina! Każdy czasem musi się poświęcić.
— Ale dlaczego zawsze ja? — wybuchłam. — Dlaczego nikt nie pyta, czy mi to pasuje? Czy mam siłę? Czy chcę?
W kuchni zapadła cisza. Mama patrzyła na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

Następnego dnia atmosfera była napięta. Ciocia Grażyna zaczęła szeptać coś do wujka Zdzicha, kuzynka Magda unikała mojego wzroku. Paweł próbował rozładować sytuację żartami, ale nikt się nie śmiał.

Wieczorem zebrałam wszystkich w salonie.
— Kochani — zaczęłam drżącym głosem — bardzo was kocham i cieszę się, że możemy spędzać razem święta. Ale potrzebuję też przestrzeni dla siebie i swojej rodziny. Proszę was… czy moglibyście jutro zacząć się pakować?
Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu ciocia Grażyna westchnęła ciężko.
— No dobrze, Aniu. Może rzeczywiście trochę się zasiedzieliśmy.

Następnego dnia dom powoli pustoszał. Każdy wychodził z lekkim żalem i nutą pretensji w głosie. Mama pożegnała mnie chłodno.
— Myślałam, że rodzina jest najważniejsza — powiedziała na odchodne.
Zostałam sama w ciszy tak gęstej, że aż dzwoniło mi w uszach.

Przez kolejne dni miałam wyrzuty sumienia. Czy naprawdę byłam taka samolubna? Czy nie powinnam była zacisnąć zębów i wytrzymać jeszcze trochę? Ale potem zobaczyłam uśmiechniętego Kubę bawiącego się w swoim pokoju i Pawła, który po raz pierwszy od dwóch tygodni spokojnie czytał gazetę przy kawie.

Może czasem trzeba postawić granice nawet wobec najbliższych? Może nie jestem egoistką, tylko człowiekiem?

Czy wy też mieliście kiedyś wrażenie, że wasz dom przestał być wasz? Jak radzicie sobie z rodziną, która nie zna słowa „dość”?