Jak modlitwa i wiara pomogły mi gotować dla wybrednego męża – szczera opowieść o codziennych zmaganiach i odnalezieniu spokoju

– Znowu to samo? – głos Marka odbił się echem w kuchni, gdy postawiłam na stole talerz z zupą pomidorową. Przez chwilę miałam ochotę rzucić chochlą, wybiec z domu i nigdy nie wracać. Ale zamiast tego, zacisnęłam zęby i spojrzałam na niego z wymuszonym uśmiechem.

– Marek, mówiłeś wczoraj, że lubisz pomidorową – odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– Lubię, ale nie codziennie. Czemu nie możesz zrobić czegoś innego? – westchnął ciężko, nawet nie patrząc na mnie.

To był kolejny dzień, kiedy czułam się niewystarczająca. Od dziesięciu lat gotuję dla mojego męża, a on zawsze znajdzie coś, co mu nie pasuje. Zosia, moja przyjaciółka, mówiła mi nieraz: „Nie przejmuj się, faceci tacy są.” Ale ja się przejmowałam. Każda krytyka bolała mnie coraz bardziej.

Wieczorem, kiedy Marek oglądał mecz, zamknęłam się w łazience. Usiadłam na zimnych kafelkach i zaczęłam płakać. Wtedy przypomniałam sobie słowa mojej mamy: „Kiedy nie wiesz, co robić, pomódl się.” Dawno tego nie robiłam. Ostatni raz modliłam się chyba na pogrzebie babci. Ale wtedy, w tej łazience, zaczęłam szeptać:

– Boże, daj mi siłę. Pomóż mi przetrwać kolejny dzień. Pomóż mi znaleźć radość w tym wszystkim.

Nie wydarzył się żaden cud. Nie usłyszałam głosu z nieba. Ale poczułam coś dziwnego – jakby ktoś położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Dasz radę.” Wstałam, otarłam łzy i wróciłam do kuchni. Następnego dnia postanowiłam zrobić coś innego – nie dla Marka, ale dla siebie.

Przygotowałam leczo według przepisu mojej babci. Pachniało cudownie. Gdy Marek wrócił z pracy, spojrzał podejrzliwie na garnek.

– Co to?

– Leczo. Chciałam spróbować czegoś nowego – odpowiedziałam spokojnie.

Usiadł do stołu i spróbował pierwszą łyżkę. Przez chwilę milczał.

– Dobre – mruknął w końcu.

To jedno słowo sprawiło, że poczułam się jak zwyciężczyni. Ale wiedziałam już, że nie mogę uzależniać swojego szczęścia od jego humorów. Wieczorem znów się pomodliłam – tym razem dziękując za ten mały sukces.

Z czasem zaczęłam traktować gotowanie jak rozmowę z Bogiem. Kiedy kroiłam warzywa, szeptałam modlitwy pod nosem. Kiedy mieszałam zupę, prosiłam o cierpliwość. Zauważyłam też, że Marek powoli przestaje narzekać. Może wyczuwał moją zmianę? A może po prostu przyzwyczaił się do nowych smaków?

Najtrudniejsze były święta. Wigilia u nas zawsze była polem minowym. Marek nie znosił karpia, a moja teściowa uważała, że bez karpia nie ma świąt.

– Zrób pierogi z kapustą i grzybami – doradzała mama przez telefon.

– Ale Marek ich nie tknie! – jęknęłam.

– To niech sobie zrobi kanapkę – odpowiedziała stanowczo.

W końcu zrobiłam wszystko po swojemu: barszcz czerwony, pierogi i… pieczonego łososia zamiast karpia. Teściowa kręciła nosem, ale Marek był zadowolony. Po raz pierwszy od lat święta minęły bez kłótni o jedzenie.

Zaczęłam rozmawiać z Markiem o tym, co lubi i czego nie znosi. Było ciężko – on nie lubił mówić o uczuciach ani o jedzeniu. Ale powoli nauczyliśmy się kompromisów. Ja przestałam się obrażać za każde „nie lubię”, a on zaczął doceniać moje starania.

Największy kryzys przyszedł w zeszłym roku, gdy zachorowałam na grypę żołądkową. Przez tydzień leżałam w łóżku, a Marek musiał sam gotować. Po dwóch dniach zadzwonił do mnie z pracy:

– Jak zrobić tę twoją pomidorową?

Zaśmiałam się przez łzy. Podałam mu przepis krok po kroku. Wieczorem przyniósł mi talerz zupy do łóżka.

– Nie taka dobra jak twoja – przyznał skruszony.

Wtedy zrozumiałam, że przez te wszystkie lata nie chodziło tylko o jedzenie. Chodziło o naszą relację – o to, czy potrafimy być dla siebie wsparciem nawet wtedy, gdy jest trudno.

Dziś gotuję codziennie – czasem lepiej, czasem gorzej. Marek nadal bywa wybredny, ale już mnie to tak nie boli. Modlitwa stała się moim codziennym rytuałem – daje mi spokój i siłę do mierzenia się z wyzwaniami.

Czasem zastanawiam się: ile kobiet w Polsce przeżywa podobne rozterki przy kuchennym stole? Czy naprawdę musimy być perfekcyjne? A może wystarczy po prostu kochać – siebie i tych, dla których gotujemy?