Długa droga do szczęścia: Historia Weroniki i Romana
– Nie spóźniliśmy się, po prostu dążyliśmy do swojego szczęścia – powiedziała Weronika, przytulając się mocniej do Romana. W tej chwili leżeliśmy razem w moim łóżku, a przez okno wpadało łagodne, niedzielne światło. Czułam jego ciepło na plecach i przez chwilę świat wydawał się prosty, jakby nie istniały żadne przeszkody. Ale przecież dobrze wiedziałam, że to tylko złudzenie.
Otworzyłam oczy i przeciągnęłam się z rozkoszą. Niedziela – można poleżeć, nie ma pośpiechu. Przez chwilę pozwoliłam sobie na luksus zapomnienia, że jeszcze kilka lat temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Gdy zmarł mój mąż, wszyscy wokół – znajomi, sąsiedzi, koledzy z pracy – spodziewali się, że będę pogrążona w rozpaczy. I rzeczywiście byłam. Ale nie tak, jak oni to sobie wyobrażali.
Przez pierwsze miesiące nosiłam czarne ubrania, unikałam spotkań towarzyskich i udawałam maskę nieutulonej żałoby. W pracy wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem, a sąsiadki przynosiły ciasta i pytały, czy czegoś nie potrzebuję. Moja córka, Ania, była wtedy na studiach w Krakowie i dzwoniła codziennie, jakby bała się, że któregoś dnia nie odbiorę telefonu. Wszyscy oczekiwali ode mnie cierpienia – więc cierpiałam na pokaz.
Prawda była taka, że mój mąż od lat był dla mnie bardziej współlokatorem niż partnerem. Nasze małżeństwo wypaliło się dawno temu, ale nie miałam odwagi odejść. Kiedy odszedł na zawsze, poczułam ulgę – i natychmiast ogarnęło mnie poczucie winy. Czy jestem potworem? Czy mogę czuć ulgę po śmierci człowieka, z którym spędziłam dwadzieścia lat?
Przez długi czas żyłam w zawieszeniu. Praca w bibliotece dawała mi schronienie przed pytaniami i plotkami. Wieczorami siadałam przy oknie z herbatą i patrzyłam na światła miasta. Czułam się niewidzialna i przezroczysta. Czasem myślałam o tym, żeby wyjechać gdzieś daleko – zacząć od nowa. Ale miałam dom, córkę, kredyt do spłacenia i psa do wyprowadzania.
Roman pojawił się nagle. Przyszedł do biblioteki szukać książki o historii Warszawy. Był wdowcem od kilku lat, miał dorosłego syna i mieszkał kilka ulic dalej. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach, potem o życiu. Zaprosił mnie na kawę – odmówiłam. Potem zaprosił jeszcze raz – zgodziłam się.
Pierwsze spotkania były niezręczne. Oboje baliśmy się oceny innych. Roman opowiadał o swojej żonie z czułością i smutkiem. Ja milczałam o swoim małżeństwie – nie chciałam przyznać się do własnych uczuć. Ale z każdym kolejnym spotkaniem czułam się coraz bardziej sobą.
Pewnego wieczoru wracaliśmy razem przez park. Roman zatrzymał się nagle i spojrzał mi w oczy:
– Weroniko, czy ty też boisz się być szczęśliwa?
Zaniemówiłam. Przez chwilę miałam ochotę uciec, ale zamiast tego złapałam go za rękę.
– Tak – wyszeptałam.
Od tamtej pory zaczęliśmy spotykać się częściej. Chodziliśmy do kina, gotowaliśmy razem obiady, spacerowaliśmy po Starym Mieście. Czułam się jak nastolatka – zakochana i przerażona jednocześnie.
Najtrudniejsze było powiedzieć o wszystkim Ani. Bałam się jej reakcji bardziej niż plotek sąsiadek czy szeptów w pracy. Kiedy w końcu zebrałam się na odwagę i zaprosiłam ją na obiad, serce waliło mi jak młot.
– Mamo, czy coś się stało? – zapytała od razu po wejściu.
– Chciałabym ci kogoś przedstawić – powiedziałam drżącym głosem.
Roman podał jej rękę i uśmiechnął się nieśmiało.
Ania patrzyła na nas przez długą chwilę.
– Mamo… jesteś szczęśliwa?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chciałam powiedzieć „tak”, ale bałam się jej oceny.
– Staram się być – wyszeptałam.
Ania podeszła do mnie i przytuliła mocno.
– Tylko to się liczy – szepnęła mi do ucha.
Myślałam, że najgorsze już za mną. Ale wtedy zaczęły się szepty w pracy i sąsiedzkie komentarze. „Jak ona mogła tak szybko znaleźć sobie kogoś?”, „Jeszcze nie minął rok po śmierci męża!”. Czułam na sobie spojrzenia pełne potępienia i fałszywej troski.
Pewnego dnia koleżanka z biblioteki podeszła do mnie podczas przerwy na kawę:
– Weroniko… nie boisz się, co ludzie powiedzą?
Popatrzyłam jej prosto w oczy.
– Przez całe życie bałam się ludzi. Teraz chcę wreszcie żyć dla siebie.
Nie było łatwo ignorować komentarze i plotki. Czasem budziłam się w nocy z poczuciem winy i lękiem przed przyszłością. Ale Roman był przy mnie – cierpliwy, czuły, wyrozumiały. Razem uczyliśmy się być szczęśliwi na nowo.
Dziś leżymy razem w łóżku w niedzielny poranek. Roman głaszcze mnie po włosach i szepcze:
– Nie zmarnowaliśmy czasu, tylko długo szliśmy do swojego szczęścia.
Przytulam się do niego mocniej i czuję wdzięczność za każdy dzień.
Czasem zastanawiam się: ile odwagi potrzeba, żeby pozwolić sobie na szczęście? Czy naprawdę mamy prawo żyć po swojemu, nawet jeśli świat wokół nas tego nie rozumie? Może właśnie na tym polega prawdziwa wolność…