Jak rozstanie zniszczyło moje życie… i uratowało mnie na nowo – historia przemiany Marcina z Wrocławia

– Marcin, nie mogę już dłużej tak żyć! – krzyk Magdy odbił się echem po naszym małym mieszkaniu na Gaju. Stałem w kuchni, trzymając w ręku pustą paczkę chipsów, kiedy ona wbiegła do środka, z oczami pełnymi łez i gniewu. – Ty nawet nie próbujesz się zmienić! – dodała, a jej głos załamał się na końcu zdania.

Wtedy nie odpowiedziałem. Nie miałem siły. Ważyłem wtedy 180 kilogramów i każdy dzień był dla mnie walką – nie tylko z własnym ciałem, ale i z poczuciem winy, które narastało od miesięcy. Magda była moją pierwszą prawdziwą miłością. Poznaliśmy się jeszcze na studiach na Politechnice Wrocławskiej. Ona – energiczna, pełna pasji, zawsze uśmiechnięta. Ja – cichy informatyk, który najlepiej czuł się przed monitorem komputera.

Przez pierwsze lata było dobrze. Magda gotowała zdrowe obiady, namawiała mnie na spacery po Odrze, czasem nawet na rower. Ale potem przyszła pandemia. Praca zdalna, zamknięte siłownie, stres i samotność. Zacząłem jeść coraz więcej – najpierw dla poprawy humoru, potem już z przyzwyczajenia. Magda próbowała mi pomóc, ale ja zamykałem się w sobie.

Pamiętam ten wieczór, kiedy wyszła. Trzasnęła drzwiami tak mocno, że aż obrazek z Matką Boską spadł ze ściany. Zostałem sam. Przez pierwsze dni nie wychodziłem z łóżka. Mama dzwoniła codziennie:

– Marcin, synku, musisz coś zjeść! – powtarzała z troską.

Ale ja jadłem tylko to, co miałem pod ręką: chipsy, batoniki, pizzę z dowozu. W końcu zadzwonił mój młodszy brat, Tomek:

– Stary, ogarnij się! Magda odeszła, bo się poddałeś! Chcesz tak skończyć? – jego słowa bolały bardziej niż rozstanie.

Wtedy coś we mnie pękło. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem człowieka, którego nie poznawałem. Spuchnięta twarz, podkrążone oczy, brzuch wystający spod rozciągniętego T-shirtu z logo „Wiedźmina”.

Postanowiłem spróbować. Najpierw małe kroki: codziennie rano spacer wokół bloku. Potem zamieniłem chipsy na jabłka. Zainstalowałem aplikację do liczenia kalorii i zacząłem czytać fora o odchudzaniu. Każdy kilogram mniej był jak małe zwycięstwo nad samym sobą.

Rodzina nie wierzyła w moją przemianę:

– Znowu ci przejdzie – mówiła babcia podczas niedzielnego obiadu.
– Marcin zawsze był leniwy – dorzucał wujek Andrzej.

Ale ja się uparłem. Po trzech miesiącach schudłem 20 kilogramów. Kupiłem nowe spodnie i pierwszy raz od lat poszedłem do fryzjera.

Najtrudniej było w pracy. Koledzy śmiali się:

– Marcin, ty chyba chcesz zostać modelem!

Udawałem, że mnie to bawi, ale wieczorami płakałem w poduszkę. Tylko Tomek wierzył we mnie do końca:

– Dasz radę! Jeszcze pokażesz wszystkim!

Po pół roku ważyłem już 120 kilogramów. Zacząłem biegać po Parku Południowym. Poznałem tam Anię – samotną mamę dwójki dzieci, która też walczyła ze swoją wagą po rozwodzie. Rozmawialiśmy godzinami o życiu, o tym jak trudno jest zacząć wszystko od nowa.

Pewnego dnia spotkałem Magdę na rynku. Była z nowym chłopakiem – wysokim brunetem w modnej kurtce.

– Cześć Marcin… Wyglądasz… inaczej – powiedziała niepewnie.
– Dzięki – odpowiedziałem tylko i poszedłem dalej.

W środku wszystko się we mnie gotowało: żal, tęsknota, ale też duma. Wiedziałem już wtedy, że nie robię tego dla niej.

Po roku ważyłem 90 kilogramów. Wrzuciłem swoje zdjęcie „przed i po” na Facebooka i Instagramie. Nie spodziewałem się takiego odzewu: setki lajków, wiadomości od znajomych i nieznajomych:

– Jesteś inspiracją!
– Jak to zrobiłeś?
– Dzięki Tobie zaczynam walczyć o siebie!

Mama płakała ze wzruszenia:

– Synku, jestem z ciebie taka dumna!

Ale najważniejsze było to, co poczułem sam wobec siebie: pierwszy raz od lat spojrzałem w lustro bez wstydu.

Dziś wiem jedno: rozstanie z Magdą było najgorszym i najlepszym, co mnie spotkało. Straciłem miłość, ale odzyskałem siebie.

Czasem zastanawiam się: czy musiałem aż tyle stracić, żeby zrozumieć swoją wartość? Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno, żeby nauczyć się żyć od nowa? Co Wy o tym myślicie?