„Moja matka żyje na mój koszt” – historia, która rozdarła moje serce

„Moja matka żyje na mój koszt” – te słowa przeczytałam w wiadomości od mojego syna, siedząc przy kuchennym stole w naszym starym mieszkaniu na Podgórzu. Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam oddychać, jakby ktoś ścisnął mi gardło niewidzialną ręką. Z kuchni dobiegał zapach świeżo parzonej kawy, a za oknem padał cichy, krakowski deszcz. Ale ja nie słyszałam już nic poza echem tych słów.

Nie mogłam uwierzyć, że to napisał mój własny syn – Michał, mój jedyny, ukochany chłopiec, dla którego poświęciłam całe życie. Przez lata byłam dla niego wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Po śmierci męża to ja dźwigałam na barkach ciężar codzienności. Pracowałam w bibliotece, dorabiałam korepetycjami, byleby Michałowi niczego nie brakowało. Kiedy dostał się na studia do Warszawy, płakałam z dumy i tęsknoty. A teraz… teraz jestem dla niego ciężarem?

Telefon zadzwonił. To była moja siostra, Basia. „Znowu płaczesz?” – zapytała bez ogródek. „Co się stało?”

– Michał… napisał mi coś strasznego – wyszeptałam, ledwo powstrzymując łzy.

– Co takiego?

– Że żyję na jego koszt.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Basia zawsze była twarda, ale nawet ona nie znalazła słów.

Odkąd Michał wyjechał do Warszawy i dostał dobrą pracę w korporacji, coraz rzadziej dzwonił. Przelewał mi pieniądze na czynsz i rachunki, bo po zamknięciu biblioteki zostałam bez pracy. Wiem, że nie jest mu łatwo – sam wynajmuje mieszkanie, ma swoje życie. Ale nigdy nie prosiłam o więcej niż minimum. Często powtarzał: „Mamo, nie martw się, damy radę”.

Tego dnia długo siedziałam w milczeniu. Wpatrywałam się w ekran telefonu, czytając jego wiadomość raz za razem. „Mamo, musimy porozmawiać. Nie mogę dłużej utrzymywać dwóch domów. Moja narzeczona uważa, że to nie jest normalne. Musisz zacząć radzić sobie sama.”

Poczułam się jak zbędny mebel w jego życiu. Przypomniały mi się wszystkie te noce, kiedy czuwałam przy jego łóżku podczas choroby, kiedy rezygnowałam z własnych marzeń, żeby zapewnić mu lepszą przyszłość. Czy naprawdę jestem dla niego tylko wydatkiem?

Wieczorem zadzwonił Michał.

– Mamo? – jego głos był chłodny i zdystansowany.

– Tak, Michałku?

– Przeczytałaś moją wiadomość?

– Tak…

– Musisz zrozumieć, że mam swoje życie. Ania uważa, że to nie jest normalne, żebym ciągle ci pomagał finansowo. Ona chce założyć rodzinę…

– Rozumiem… – przerwałam mu cicho.

– Może powinnaś znaleźć jakąś pracę? Albo wynająć pokój komuś? Nie możesz tak dalej żyć.

Nie odpowiedziałam. Łzy spływały mi po policzkach.

Po tej rozmowie przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Czułam się upokorzona i samotna jak nigdy wcześniej. Sąsiadka pani Zosia zapukała któregoś dnia z ciastem drożdżowym.

– Coś ty taka blada? – zapytała troskliwie.

– Nic mi nie jest…

Ale ona wiedziała swoje. Usiadła przy mnie i zaczęła opowiadać o swoich dzieciach: jak wyjechały do Anglii i już prawie o niej zapomniały.

– Dzieci są jak ptaki – powiedziała nagle – wyfruwają z gniazda i czasem zapominają wrócić.

Te słowa bolały mnie jeszcze bardziej.

Zaczęłam szukać pracy – bez skutku. W moim wieku nikt nie chciał zatrudnić byłej bibliotekarki bez znajomości komputerów. Rozważałam nawet sprzątanie klatek schodowych albo opiekę nad starszymi osobami, ale zdrowie już nie to samo.

Któregoś dnia przyszła do mnie Ania – narzeczona Michała. Przyniosła kwiaty i ciasto.

– Pani Haniu… – zaczęła niepewnie – Proszę się nie gniewać na Michała. On jest między młotem a kowadłem…

Spojrzałam jej prosto w oczy.

– Czy pani wie, jak to jest poświęcić wszystko dla dziecka? Oddać mu całe serce?

Ania spuściła wzrok.

– Chcemy mieć dziecko… Michał się boi, że nie podoła wszystkim obowiązkom…

Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Oni zaczynają nowe życie, a ja zostałam sama z pustym mieszkaniem i rachunkami.

Wieczorem zadzwoniła Basia.

– Haniu, musisz pomyśleć o sobie. Może czas sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się do mnie na wieś? Będziemy razem…

Nie chciałam opuszczać Krakowa – tu spędziłam całe życie, tu są moje wspomnienia i każdy kąt pachnie dzieciństwem Michała.

Minęły tygodnie. Michał przestał dzwonić. Przelewy stały się rzadsze i mniejsze. W końcu przyszedł list polecony – wypowiedzenie umowy najmu mieszkania od spółdzielni. Zabrakło pieniędzy na czynsz.

Wtedy pierwszy raz w życiu poczułam prawdziwy strach przed przyszłością.

Zadzwoniłam do Michała.

– Synku… stracę mieszkanie…

Po drugiej stronie długo panowała cisza.

– Mamo… przepraszam… Nie wiem co robić…

W jego głosie usłyszałam łzy.

Może oboje jesteśmy ofiarami własnych oczekiwań? Może za bardzo chciałam być dla niego wszystkim?

Dziś siedzę przy tym samym kuchennym stole i patrzę na zdjęcie małego Michała z pierwszego dnia szkoły. Zastanawiam się: czy naprawdę można być dla własnego dziecka ciężarem? Czy rodzicielstwo kończy się wtedy, gdy dziecko przestaje nas potrzebować? A może to my musimy nauczyć się odpuszczać?