Dawca Uśmiechu – Historia Małgosi, która musiała nauczyć się śmiać na nowo

– Małgosiu, już idziesz? Karolina z Wojtkiem zaraz przyjdą – niecierpliwie powiedział Marcin, zaglądając do sypialni.

– Już, chwileczkę – odpowiedziałam, nie odwracając się od lustra w drzwiach szafy. Przeciągnęłam szminką po ustach, potrząsnęłam głową, lekko burząc idealnie ułożone włosy, poprawiłam kołnierz sukienki i dopiero wtedy zwróciłam się do męża. – Gotowa – uśmiechnęłam się, choć w środku czułam tylko pustkę.

Marcin spojrzał na mnie z tym swoim chłodnym, oceniającym wzrokiem. Ostatnio coraz częściej miałam wrażenie, że patrzy na mnie jak na przedmiot, który powinien spełniać określone funkcje: być miłą żoną, dobrą gospodynią, uśmiechać się do gości. Dawno już nie pytał, jak się czuję. Może dlatego tak bardzo starałam się dziś wyglądać idealnie – żeby choć przez chwilę uwierzyć, że wszystko jest w porządku.

Dzwonek do drzwi wyrwał mnie z zamyślenia. Marcin poszedł otworzyć, a ja jeszcze raz spojrzałam na siebie w lustrze. „Dawca uśmiechu” – tak kiedyś nazywała mnie Karolina, bo zawsze potrafiłam rozbawić towarzystwo. Dziś ten uśmiech był jak maska.

– Cześć! – usłyszałam głos Karoliny i zaraz potem śmiech Wojtka. Przez chwilę poczułam ulgę – może ten wieczór będzie inny? Może uda mi się zapomnieć?

Przy stole atmosfera była napięta. Marcin był uprzejmy, ale chłodny. Karolina próbowała rozluźnić sytuację żartami, a Wojtek opowiadał o pracy w banku. Ja nalewałam wino i śmiałam się z dowcipów, choć w środku czułam coraz większy ciężar.

– Małgosiu, pamiętasz naszą wycieczkę do Zakopanego? – zapytała Karolina nagle. – Jak wtedy zgubiłyśmy się na szlaku i musiałyśmy pytać bacę o drogę?

– Jasne! I jak Wojtek próbował nas przekonać, że to tylko pięć minut do schroniska… – dodałam, udając rozbawienie.

Marcin spojrzał na mnie z ironią. Wiedziałam, że nie lubi tych wspomnień. Dla niego liczyło się tylko tu i teraz – a najlepiej: jego tu i teraz.

W pewnym momencie Karolina wyszła do łazienki, a Wojtek poszedł odebrać telefon na balkon. Zostaliśmy sami z Marcinem.

– Przestań się tak popisywać – syknął cicho. – Nie jesteś taka zabawna, jak ci się wydaje.

Zamarłam. Chciałam coś odpowiedzieć, ale zabrakło mi słów. Wróciła Karolina i atmosfera znów stała się sztucznie radosna.

Po kolacji Karolina zaproponowała spacer po osiedlu. Ucieszyłam się – potrzebowałam oddechu.

– Małgosiu… co się dzieje? – zapytała cicho Karolina, kiedy oddaliłyśmy się od bloku.

– Nic… wszystko dobrze – skłamałam automatycznie.

– Nie wierzę ci. Znam cię od liceum. Twój śmiech jest inny. Oczy masz smutne.

Zatrzymałam się i spojrzałam jej w oczy. Chciałam powiedzieć prawdę, ale bałam się. Bałam się przyznać nawet przed sobą, że moje małżeństwo to już tylko pozory.

– Czasem… czuję się bardzo samotna – wyszeptałam w końcu.

Karolina przytuliła mnie mocno.

– Nie musisz być dawczynią uśmiechu dla wszystkich. Masz prawo być smutna. Masz prawo czegoś chcieć dla siebie.

Te słowa rozbiły we mnie tamę. Poczułam łzy pod powiekami, ale nie pozwoliłam im popłynąć. Wróciłyśmy do mieszkania w milczeniu.

Wieczorem Marcin nawet nie zapytał, jak minął mi spacer. Położył się spać odwrócony plecami. Leżałam obok niego długo, wsłuchując się w ciszę mieszkania i własne myśli.

Następnego dnia zadzwoniła mama.

– Małgosiu, kiedy nas odwiedzisz? Dawno cię nie było…

– Mamo, mam dużo pracy…

– Praca to nie wszystko, dziecko. Pamiętaj o sobie.

Znowu to samo: „pamiętaj o sobie”. Ale jak mam pamiętać o sobie, skoro nawet nie wiem już, kim jestem?

W pracy byłam jak automat: raporty, maile, spotkania. Nikt nie zauważał mojego smutku. Wszyscy widzieli tylko uśmiechniętą Małgosię.

Wieczorem zadzwoniła Karolina.

– Chodź ze mną na jogę. Albo na kawę. Albo po prostu pogadajmy.

Chciałam odmówić – przecież nie wypada narzekać na własne życie, kiedy inni mają gorzej… Ale coś we mnie pękło.

– Dobrze – zgodziłam się cicho.

Spotkałyśmy się w małej kawiarni na Mokotowie. Karolina patrzyła na mnie uważnie.

– Małgosiu… musisz coś zmienić. Nie możesz tak dłużej żyć dla innych.

Wróciłam do domu późno. Marcin był już w łóżku.

– Gdzie byłaś? – zapytał chłodno.

– Z Karoliną na kawie.

– Znowu ona… Może powinnaś tam zamieszkać?

Nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy poczułam złość zamiast strachu.

Następne dni były coraz trudniejsze. Marcin coraz częściej wybuchał złością o drobiazgi: źle posprzątana kuchnia, za słona zupa, za głośny śmiech przez telefon z mamą. Ja coraz częściej zamykałam się w łazience i płakałam po cichu.

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z kartką papieru i zaczęłam pisać list do siebie samej:

„Małgosiu,
Czy naprawdę chcesz tak żyć? Czy twoje życie to tylko rola dawcy uśmiechu dla innych? Czy masz jeszcze odwagę zawalczyć o siebie?”

Nie wiem jeszcze, co zrobię dalej. Ale wiem jedno: nie chcę już być tylko maską dla innych ludzi. Chcę znów poczuć prawdziwy śmiech – taki, który rodzi się z serca, a nie z obowiązku.

Czy ktoś z was też czasem czuje się jak dawca uśmiechu dla świata? Czy warto poświęcać siebie dla pozorów szczęścia?