Samotność w wieku 40 lat. Wyjazd w góry, który rozdarł moje życie na pół
Zanim jeszcze zdążyłam zgasić świeczki na torcie, usłyszałam w telefonie głos mojej matki: „Kinga, znowu sama? Przecież to już czterdziestka. Kiedy ty sobie kogoś znajdziesz?”. Zamiast życzeń – wyrzut. Zamiast wsparcia – przypomnienie o tym, co boli najbardziej. Odłożyłam słuchawkę i przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w oknie. W Warszawie noc była cicha, a ja czułam się jak dziecko, które zgubiło się na dworcu.
Nie miałam dzieci, męża, nawet kota. Miałam za to mieszkanie na Ochocie, stabilną pracę w agencji reklamowej i konto oszczędnościowe. Tylko co z tego? Gdy wracałam wieczorem do domu, nikt nie czekał. Nawet rodzina traktowała mnie jak kogoś „niewykończonego”.
Wszystko we mnie krzyczało: uciekaj! Spontanicznie zarezerwowałam pokój w pensjonacie w Szczyrku. Chciałam ciszy, śniegu, zapachu drewna i górskiego powietrza. Chciałam nie myśleć o tym, że jestem sama.
Już pierwszego wieczoru poczułam się jak intruz. W jadalni – same pary. Szeptali do siebie, śmiali się, dotykali dłoni pod stołem. Ja siedziałam przy oknie z herbatą malinową i udawałam, że czytam książkę. Wtedy zobaczyłam go – mężczyznę w granatowym swetrze, który też był sam. Nasze spojrzenia spotkały się na sekundę dłużej niż wypadało.
Następnego dnia spotkaliśmy się na szlaku. On pierwszy zagadał:
– Też uciekasz od ludzi?
– Raczej od siebie – odpowiedziałam szczerze.
Uśmiechnął się smutno.
– Ja od żony i dzieci. Ale nie tak dosłownie…
Przedstawił się: Michał, 42 lata, informatyk z Katowic. Rozwód w toku. Dzieci – dwie córki u matki. Praca – pożerająca czas i energię. Samotność – taka sama jak moja.
Szliśmy razem przez las, śnieg skrzypiał pod butami. Rozmawialiśmy o wszystkim: o tym, jak trudno być dorosłym dzieckiem wymagających rodziców; o tym, jak praca potrafi zjeść życie; o tym, że czasem człowiek budzi się rano i nie wie po co.
Wieczorem usiedliśmy przy kominku w pensjonacie. Michał nalał mi grzańca.
– Wiesz, Kinga… – zaczął niepewnie – czasem myślę, że już nigdy nie będę szczęśliwy.
– Ja też tak myślę – przyznałam.
Zbliżyliśmy się do siebie szybciej niż powinniśmy. Było coś magnetycznego w tej naszej wspólnej samotności. Następnego dnia poszliśmy razem na Skrzyczne. Śmialiśmy się jak nastolatki, rzucaliśmy śnieżkami. Wieczorem Michał pocałował mnie pierwszy raz.
Wróciły do mnie słowa mamy: „Kiedy ty sobie kogoś znajdziesz?”. Może właśnie teraz?
Ale życie nie jest bajką. Po trzech dniach zadzwoniła do mnie siostra:
– Kinga, mama jest w szpitalu! Miała atak serca!
Zamarłam.
– Musisz wracać – powiedział Michał cicho.
Wróciłam do Warszawy nocnym pociągiem. W szpitalu matka spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Gdzie byłaś? Nawet nie odbierałaś telefonu!
– Mamo… ja…
– Znowu uciekasz od odpowiedzialności! Zawsze tylko myślisz o sobie!
Poczułam się winna wszystkiego: jej choroby, swojej samotności, nawet tego pocałunku z Michałem.
Przez kolejne tygodnie próbowałam wrócić do normalności. Michał dzwonił codziennie:
– Tęsknię za tobą. Przyjedź do Katowic.
Ale matka wymagała opieki. Siostra miała własną rodzinę i zrzuciła wszystko na mnie:
– Ty i tak nie masz dzieci ani męża, więc możesz się nią zająć.
Wieczorami płakałam z bezsilności. Michał coraz bardziej naciskał:
– Kinga, musisz wybrać: albo twoja matka i jej pretensje, albo my.
– Nie mogę jej zostawić samej!
– A siebie możesz?
W końcu pojechałam do Katowic na weekend. Michał był inny – spięty, rozdrażniony.
– Moja była żona grozi mi sądem o alimenty – rzucił od progu.
Wieczorem pokłóciliśmy się o drobiazgi: o to, że nie odbieram telefonu od razu; o to, że nie chcę przeprowadzić się do niego na stałe; o to, że „ciągle jestem gdzieś pomiędzy”.
Wróciłam do Warszawy z poczuciem klęski. Matka była coraz słabsza i coraz bardziej zgorzkniała:
– Przez ciebie jestem sama! Gdybyś miała dzieci…
Któregoś dnia zadzwoniła była żona Michała:
– Proszę pani, Michał nie jest gotowy na nowy związek. On nawet nie płaci regularnie alimentów! Moje córki płaczą przez niego każdej nocy!
Zadrżały mi ręce.
Wieczorem zadzwoniłam do Michała:
– Musimy porozmawiać.
– O czym?
– O nas…
Spotkaliśmy się w kawiarni przy dworcu w Katowicach. Michał był blady i zmęczony.
– Kinga… ja nie wiem czy dam radę być z kimkolwiek. Mam za dużo problemów.
– Ja też…
Wyszłam stamtąd z poczuciem pustki większej niż kiedykolwiek wcześniej.
Minęły miesiące. Matka zmarła wiosną. Siostra pojawiła się tylko na pogrzebie:
– Teraz możesz wreszcie żyć po swojemu – powiedziała chłodno.
Ale ja już nie wiedziałam jak.
Michał przestał dzwonić. Próbowałam go szukać – bez skutku.
Pewnego dnia dostałam list polecony z Katowic: „Zostaw mnie w spokoju. Nie potrafię być nikim innym niż samotnym ojcem i przegranym facetem”.
Zostałam sama jak nigdy dotąd.
Przez całe lato chodziłam po Warszawie bez celu. Próbowałam umawiać się przez aplikacje randkowe – bez sukcesu. Każda rozmowa kończyła się rozczarowaniem lub milczeniem.
Jesienią wróciłam do Szczyrku. Chciałam jeszcze raz przejść te same szlaki co wtedy z Michałem. W pensjonacie spotkałam starszą kobietę – panią Wandę.
– Pani też tu sama? – zapytała życzliwie.
Opowiedziałam jej swoją historię przy herbacie z cytryną.
Wanda uśmiechnęła się smutno:
– Wie pani… ja byłam żoną przez 40 lat i też jestem teraz sama. Samotność nie wybiera wieku ani okoliczności.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: samotność to nie wyrok ani kara za błędy życiowe. To stan przejściowy – czasem dłuższy, czasem krótszy – ale zawsze można go oswoić.
Dziś mam 41 lat i uczę się żyć dla siebie, a nie dla oczekiwań innych ludzi. Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem pustki i żalu za tym, co mogło być inaczej… Ale coraz częściej pytam siebie: czy naprawdę szczęście zależy od tego, czy ktoś czeka na mnie wieczorem?
A może szczęście to umiejętność bycia ze sobą samą – nawet jeśli świat mówi mi coś zupełnie innego?
Co wy o tym myślicie? Czy samotność po czterdziestce to naprawdę klęska – czy może początek czegoś nowego?