Obiad na kredyt: Jak Jozek nauczył mnie, że zaufanie ma swoją cenę – prawdziwa historia z fabryki w Żywcu

– Słuchaj, Andrzej, możesz mi pożyczyć dwie stówki do piątku? – Jozek stał przede mną w szatni, ściskając czapkę w spoconych dłoniach. Jego głos był cichy, niemal błagalny, a spojrzenie wbite w podłogę. Wokół nas kręcili się chłopaki z drugiej zmiany, ale w tej chwili miałem wrażenie, że cały świat zamarł i czekał na moją odpowiedź.

Nie pierwszy raz ktoś prosił mnie o przysługę. Jako brygadzista w fabryce w Żywcu zawsze starałem się być dla ludzi – bo przecież zgrany zespół to druga rodzina. Tak mnie wychowano: pomagać, nie odwracać się plecami. Ale tym razem coś mnie tknęło. Może to przez to, jak Jozek ostatnio unikał mojego wzroku, może przez plotki o jego długach u innych chłopaków. Ale przecież to Jozek – razem piliśmy piwo po pracy, razem śmialiśmy się z głupich żartów kierownika.

– Jasne, Jozek – powiedziałem po chwili wahania. – Ale do piątku, bo sam mam rachunki do zapłacenia.

Uśmiechnął się szeroko, poklepał mnie po ramieniu. – Dzięki, Andrzej. Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo te słowa będą mi dźwięczeć w głowie przez kolejne tygodnie.

Piątek minął, potem kolejny tydzień. Jozek zaczął mnie unikać. W stołówce siadał przy innym stole, na papierosa wychodził sam. Gdy próbowałem go złapać po pracy, zawsze miał wymówkę: „Muszę lecieć do dzieci”, „Żona czeka z obiadem”, „Dziś nie mam czasu”.

W domu żona patrzyła na mnie spod byka. – I co? Oddał ci już te pieniądze? – pytała wieczorami, gdy liczyliśmy każdy grosz przed wypłatą. Nasza córka, Ola, potrzebowała nowych butów na WF, a synowi kończyły się podręczniki do matematyki.

– Odda – odpowiadałem uparcie. – Przecież to Jozek.

Ale z każdym dniem czułem coraz większy ciężar na sercu. W pracy atmosfera gęstniała. Chłopaki zaczęli szeptać za moimi plecami:

– Słyszałeś? Jozek znów pożyczył kasę od Andrzeja.
– On wszystkim tak robi. Najpierw prosi, potem znika.

Pewnego dnia po zmianie złapałem go przy wyjściu.

– Jozek! Musimy pogadać.

Zatrzymał się niechętnie, wzrok wbity w ziemię.

– Słuchaj… wiem, że ci ciężko – zacząłem ostrożnie. – Ale obiecałeś oddać do piątku. Minęły już dwa tygodnie.

Westchnął ciężko.

– Andrzej… Ja… Nie mam teraz. Dzieci chore, żona straciła pracę… Obiecuję, oddam ci wszystko. Tylko daj mi jeszcze trochę czasu.

Widziałem łzy w jego oczach i przez chwilę zrobiło mi się go żal. Ale potem przypomniałem sobie własne dzieci i żonę, która coraz częściej milczała przy kolacji.

– Rozumiem – powiedziałem cicho. – Ale musisz mi powiedzieć prawdę: kiedy?

Wzruszył ramionami i odszedł bez słowa.

Od tego dnia coś we mnie pękło. Zacząłem patrzeć na ludzi inaczej – z dystansem, podejrzliwością. W pracy przestałem być tym „dobrym Andrzejem”, który zawsze pomoże. Chłopaki to zauważyli:

– Co się z tobą dzieje? – zapytał Marek podczas przerwy.
– Nic – burknąłem. – Po prostu mam swoje sprawy.

Ale prawda była taka, że czułem się zdradzony. Zawiodłem się nie tylko na Jozku, ale i na sobie – że dałem się nabrać jak dziecko.

W domu atmosfera była coraz gorsza. Żona przestała ze mną rozmawiać o swoich problemach w pracy. Ola zaczęła zamykać się w pokoju, a syn coraz częściej pytał: „Tato, czemu jesteś taki smutny?”

Któregoś wieczoru usiadłem przy kuchennym stole i zacząłem pisać SMS-a do Jozka: „Oddasz mi kiedyś te pieniądze?” Skasowałem go jednak i zamiast tego napisałem: „Jak dzieci?”

Odpisał po godzinie: „Lepiej. Dzięki za troskę.”

Poczułem pustkę. Zrozumiałem wtedy, że nie chodzi już o te dwie stówki. Chodziło o coś więcej – o zaufanie, które zostało nadszarpnięte i którego nie da się tak łatwo odbudować.

Minęły kolejne tygodnie. Jozek w końcu oddał mi pieniądze – wręczył je bez słowa podczas przerwy śniadaniowej. Ale między nami już nic nie było takie samo. Przestaliśmy rozmawiać o życiu, o rodzinie. Każdy zamknął się w swoim świecie.

Zrozumiałem wtedy coś ważnego: nawet wśród najbliższych współpracowników trzeba znać granice. Pomagać można, ale nie kosztem własnej rodziny i własnego spokoju ducha.

Czasem zastanawiam się: czy lepiej ufać ludziom i ryzykować rozczarowanie, czy może lepiej trzymać dystans i nigdy nie poczuć się zdradzonym? Czy można jeszcze wierzyć w to, że zespół to druga rodzina?

A wy? Jak byście postąpili na moim miejscu?