Zawiniątko, którego nie było: Historia Krzysia z Warszawy
Dzisiaj obudziłem się, gdy Weronika dotknęła mojej dłoni. Jej palce były zimne, a w jej oczach czaiło się coś, czego nie potrafiłem nazwać. — Co? — wymamrotałem zaspanym głosem, próbując zrozumieć, czy to już ten dzień. Czy to właśnie dzisiaj nasze życie miało się zmienić na zawsze?
Weronika uśmiechnęła się tajemniczo i spojrzała na łóżko obok. Odwróciłem głowę i zobaczyłem zawiniątko. Małe, białe, jakby utkane ze światła i ciszy. Dotknąłem go delikatnie, ale kocyk ugiął się pod moją ręką. Był pusty. Przez chwilę miałem wrażenie, że śnię na jawie.
— Krzysiu! — usłyszałem z oddali zaniepokojony głos Weroniki. Otworzyłem oczy po raz drugi tego ranka. Tym razem już naprawdę. Weronika stała przy oknie, patrząc na szare warszawskie niebo. Miała na sobie mój stary sweter, ten, który zawsze zakładała, gdy było jej smutno albo zimno.
— Znowu miałeś ten sen? — zapytała cicho, nie odwracając się do mnie.
Nie odpowiedziałem od razu. Wpatrywałem się w miejsce obok siebie, gdzie jeszcze przed chwilą leżało zawiniątko. Przez chwilę miałem ochotę znowu zamknąć oczy i wrócić do tamtego snu, do tej ulotnej nadziei.
— Tak — przyznałem w końcu. — Znowu widziałem nasze dziecko.
Weronika westchnęła ciężko. W jej ramionach było coś złamanego, coś, co pojawiło się tam kilka miesięcy temu i od tamtej pory nie chciało odejść.
— Może powinniśmy… — zaczęła, ale urwała w pół zdania.
— Co? — zapytałem ostrożnie.
— Może powinniśmy po prostu przestać o tym mówić — powiedziała w końcu. — Może wtedy będzie łatwiej.
Wiedziałem, że nie będzie łatwiej. Od kiedy straciliśmy nasze dziecko w piątym miesiącu ciąży, nic nie było łatwe. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Każda noc była pełna snów o tym, co mogło być.
W pracy byłem cieniem samego siebie. Koledzy z działu IT patrzyli na mnie ukradkiem, jakby bali się zapytać, czy wszystko w porządku. A przecież nic nie było w porządku. Nawet mój ojciec, który zawsze powtarzał, że „facet musi być twardy”, ostatnio unikał ze mną rozmów.
Najgorzej było w domu rodzinnym Weroniki. Jej matka nigdy mnie nie lubiła. Uważała, że „warszawiak z blokowiska” nie jest odpowiednim kandydatem dla jej córki z inteligenckiej rodziny z Żoliborza. Po stracie dziecka jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej oskarżycielskie.
— Może gdybyś bardziej się starał… — rzuciła kiedyś podczas rodzinnego obiadu.
Weronika wtedy wybuchła płaczem i wybiegła z pokoju. Ja zostałem sam przy stole z jej matką i ojcem, którzy milczeli jakby nagle zapomnieli języka w gębie.
Od tamtej pory coraz częściej kłóciliśmy się z Weroniką o drobiazgi: o to, kto wyniesie śmieci, kto zapomni kupić mleko, kto zostawi otwarte okno w kuchni. Ale pod tymi wszystkimi sprzeczkami kryło się coś więcej — żal i poczucie winy, które rozdzierało nas od środka.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu później niż zwykle. Weronika siedziała na kanapie i patrzyła w pustkę.
— Musimy porozmawiać — powiedziała bez emocji.
Usiadłem obok niej i poczułem chłód bijący od jej ciała.
— Nie wiem, czy dam radę tak dalej żyć — zaczęła drżącym głosem. — Każdego dnia czuję się coraz bardziej pusta. A ty… Ty uciekasz w pracę albo w te swoje sny.
Chciałem zaprotestować, powiedzieć jej, że przecież też cierpię. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Może powinniśmy zrobić sobie przerwę — powiedziała nagle. — Może wtedy zrozumiemy, czego naprawdę chcemy.
To zdanie rozdarło mnie na pół. Przez chwilę miałem ochotę krzyczeć, błagać ją, żeby została. Ale wiedziałem, że to nic nie da.
Przez kolejne tygodnie mieszkaliśmy razem jak obcy ludzie. Każdy dzień był powtarzalny jak refren smutnej piosenki: praca-dom-cisza-sen. Czasem łapałem się na tym, że szukam wzrokiem zawiniątka na łóżku albo słyszę płacz dziecka za ścianą — choć przecież wiedziałem, że to tylko moja wyobraźnia.
Pewnego dnia dostałem wiadomość od matki Weroniki: „Musimy porozmawiać”. Spotkaliśmy się w kawiarni na Mokotowie. Była chłodna i oficjalna jak zawsze.
— Krzysztofie — zaczęła bez zbędnych uprzejmości — Weronika bardzo cierpi. Wiem, że ty też. Ale musicie zdecydować: albo razem przez to przejdziecie, albo każde z was pójdzie swoją drogą.
Patrzyłem na nią i po raz pierwszy zobaczyłem w jej oczach coś na kształt współczucia.
Wróciłem do domu i długo siedziałem w milczeniu obok Weroniki. W końcu powiedziałem:
— Nie chcę cię stracić. Ale nie wiem, jak dalej żyć z tym bólem.
Weronika spojrzała na mnie przez łzy:
— Ja też nie wiem… Ale może spróbujemy jeszcze raz? Może razem będzie łatwiej?
Nie wiem, czy to była dobra decyzja. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek przestaniemy tęsknić za tym zawiniątkiem, którego nigdy nie było naprawdę.
Czasem zastanawiam się: czy można nauczyć się żyć ze stratą? Czy można odbudować coś, co zostało tak brutalnie przerwane? A może są rany, które nigdy się nie goją?