Zakochałam się w wieku 60 lat. Historia, która zaczęła się od dwóch marchewek i pietruszki na targu

— Poproszę dwie marchewki i pietruszkę, ale taką pachnącą, jak z ogrodu — powiedziałam, starając się ukryć drżenie głosu. To był zwykły czwartek, zwykły targ na osiedlu w Poznaniu, a jednak czułam, że coś wisi w powietrzu. Spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, uśmiechnął się szeroko i powiedział: — Dla pani zawsze najlepsza pietruszka. — I wtedy poczułam to ukłucie w sercu, które znałam tylko z dawnych lat.

Mam 60 lat. Od śmierci mojego męża minęło już dziewięć lat. Przez ten czas nauczyłam się żyć sama: dzieci dorosły, wyprowadziły się, wnuki widuję od święta. Każdy dzień był podobny do poprzedniego — praca w ogrodzie, zakupy, kawa z sąsiadką Wandą. Ale tego dnia na targu wszystko się zmieniło.

Nie mogłam przestać myśleć o tym sprzedawcy warzyw. Nazywał się Janek. Miał ciepłe oczy i dłonie spracowane od ziemi. Następnego tygodnia poszłam na targ wcześniej niż zwykle. — Dzień dobry, pani Heleno! — zawołał z daleka. Skąd znał moje imię? — Wanda mi powiedziała — wyjaśnił, widząc moje zdziwienie. — Mówiła, że najlepsze ciasta piecze pani w całym bloku.

Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o pogodzie, potem o dzieciach, o tym, jak trudno jest być samemu po tylu latach wspólnego życia. Janek opowiedział mi o swojej żonie, która zmarła na raka trzy lata temu. — Myślałem, że już nigdy nie będę umiał się uśmiechać — powiedział cicho. — Ale pani… pani mi przypomniała, jak to jest.

Wróciłam do domu z sercem bijącym jak szalone. Przez kolejne dni czułam się jak nastolatka: nie mogłam spać, czekałam na czwartek jak na święto. Wanda śmiała się ze mnie: — Helenka, ty się chyba zakochałaś! — A ja tylko wzruszałam ramionami i udawałam, że to nieprawda.

W końcu Janek zaprosił mnie na kawę do swojej altanki pod miastem. Siedzieliśmy wśród pomidorów i ogórków, piliśmy herbatę z termosu i rozmawialiśmy o wszystkim. Czułam się lekka, szczęśliwa, młoda. Po raz pierwszy od lat ktoś patrzył na mnie tak, jakby widział mnie naprawdę.

Ale życie nie jest bajką. Kiedy powiedziałam dzieciom o Janku, wybuchła burza. — Mamo, co ty wyprawiasz? — krzyczała córka przez telefon. — Przecież tata nie żyje od niedawna! — Minęło dziewięć lat — próbowałam tłumaczyć. — Mam prawo być szczęśliwa.

Syn milczał przez kilka dni, potem napisał krótkiego SMS-a: „Rób co chcesz”. Bolało mnie to bardziej niż wszystkie samotne wieczory razem wzięte.

Wanda próbowała mnie pocieszać: — Dzieci zawsze będą dzieciami, ale ty masz jedno życie. Nie pozwól im decydować za siebie.

Spotykałam się z Jankiem coraz częściej. Razem chodziliśmy na spacery nad Wartą, gotowaliśmy obiady, śmialiśmy się z głupot w telewizji. Ale wciąż czułam ciężar spojrzeń sąsiadek i szeptów za plecami: „Stara baba i chłop z targu…”.

Pewnego dnia Janek przyszedł do mnie z bukietem polnych kwiatów. — Helenko, chciałbym być z tobą na poważnie. Ale jeśli twoje dzieci mają przez to cierpieć… może lepiej dać sobie spokój?

Poczułam wtedy taki ból, jakiego nie znałam nawet po śmierci męża. Czy naprawdę muszę wybierać między własnym szczęściem a akceptacją rodziny?

Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Dzieci nie dzwoniły, Wanda przynosiła mi obiady i próbowała rozśmieszyć starymi dowcipami. W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do córki.

— Kasiu, wiem, że trudno ci to zrozumieć. Ale ja też mam uczucia. Nie chcę być sama do końca życia.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Mamo… ja po prostu boję się cię stracić jeszcze bardziej — wyszeptała w końcu Kasia.

— Nie stracisz mnie. Ale pozwól mi być szczęśliwą.

Nie wiem, czy dzieci kiedykolwiek zaakceptują Janka. Może będą potrzebowały czasu. Może nigdy nie pogodzą się z tym, że ich matka zakochała się po sześćdziesiątce w sprzedawcy warzyw z targu.

Ale wiem jedno: życie jest za krótkie na samotność i żal za tym, czego się nie zrobiło.

Czasem patrzę na siebie w lustrze i pytam: Czy mam prawo jeszcze kochać? Czy odwaga do szczęścia nie jest największym darem, jaki możemy sobie dać – niezależnie od wieku?