Za ścianą ciszy: Odkryłam, co naprawdę dzieje się u sąsiadów. Czy powinnam się wtrącać?

— Słyszysz to znowu? — zapytała mnie Marta, moja przyjaciółka, która przyszła pomóc mi rozpakować ostatnie kartony. Wstrzymałam oddech. Za cienką ścianą mojego nowego mieszkania rozległ się stłumiony krzyk kobiety i płacz dziecka. To już trzeci raz w tym tygodniu. — Może to tylko kłótnia… — próbowałam się usprawiedliwić, ale sama nie wierzyłam w swoje słowa.

Kiedy kupowałam to mieszkanie na warszawskim Mokotowie, byłam przekonana, że to będzie nowy początek. Po latach wynajmowania klitek i dzielenia łazienki z obcymi ludźmi, wreszcie miałam własny kąt. Praca w agencji reklamowej pozwoliła mi odłożyć na wkład własny, a kredyt hipoteczny miał być tylko formalnością. Wszystko wydawało się idealne: zielone podwórko, bliskość metra, sympatyczni sąsiedzi. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Pierwszy raz usłyszałam ich podczas przeprowadzki. Kobieta — później dowiedziałam się, że ma na imię Ewa — próbowała uciszyć płaczącego chłopca. — Bartek, przestań! — syknęła przez zęby. Chłopiec miał może siedem lat. Jego łkanie przebiło się przez ścianę jak ostrze. Pomyślałam wtedy: dzieci płaczą, to normalne. Ale potem zaczęły się trzaski drzwiami, podniesione głosy i coraz częstsze awantury.

Z czasem zaczęłam ich obserwować. Ewa — zawsze zmęczona, z podkrążonymi oczami, ubrana w sprane dżinsy i sweter. Jej mąż, Andrzej, wracał późno z pracy, często pod wpływem alkoholu. Bartek — cichy, skulony chłopiec z tornistrem większym od siebie. Nigdy nie widziałam go bawiącego się z innymi dziećmi na podwórku.

Pewnego wieczoru, gdy wracałam z pracy, zobaczyłam Bartka siedzącego na schodach klatki schodowej. Trzymał w rękach rozdartą książkę i cicho szlochał. Usiadłam obok niego.

— Wszystko w porządku? — zapytałam delikatnie.

Chłopiec spojrzał na mnie wielkimi oczami.

— Mama powiedziała, że jestem głupi… bo dostałem dwóję z matematyki — wyszeptał.

Zatkało mnie. Próbowałam go pocieszyć, ale czułam się bezradna. Wróciłam do mieszkania i długo nie mogłam zasnąć.

Zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły: siniaki na rękach Bartka, ciche przeprosiny Ewy za każdym razem, gdy jej mąż podnosił głos na klatce schodowej. Raz usłyszałam huk tłuczonego szkła i krzyk: „Nie nadajesz się nawet na matkę!”

W pracy nie mogłam się skupić. W głowie miałam tylko jedno pytanie: co powinnam zrobić? Zgłosić sprawę do opieki społecznej? Porozmawiać z Ewą? A jeśli przesadzam? Może to tylko chwilowy kryzys?

Pewnego dnia spotkałam Ewę na klatce schodowej. Wyglądała gorzej niż zwykle.

— Dzień dobry… — zaczęłam niepewnie.

— Dzień dobry — odpowiedziała cicho, unikając mojego wzroku.

— Jeśli… jeśli potrzebowałaby pani pomocy… Proszę wiedzieć, że jestem obok — powiedziałam drżącym głosem.

Ewa spojrzała na mnie z mieszaniną strachu i wdzięczności.

— Dziękuję… Ale wszystko jest w porządku — wyszeptała i szybko weszła do mieszkania.

Czułam się jeszcze gorzej. Czy powinnam była naciskać? A może właśnie zrobiłam jej krzywdę tym pytaniem?

Wieczorami słuchałam przez ścianę ich kłótni i płaczu Bartka. Zaczęłam szukać informacji w internecie: „Jak pomóc dziecku sąsiadów?”, „Przemoc domowa – co zrobić?” Wszędzie te same rady: zgłoś sprawę odpowiednim służbom. Ale czy mam prawo ingerować w czyjeś życie?

Któregoś dnia Bartek przyszedł do mnie sam. Zapukał nieśmiało do drzwi.

— Przepraszam… Czy mogę pożyczyć książkę? — zapytał cicho.

Zaprosiłam go do środka. Przeglądał półki z książkami dziecięcymi, a ja parzyłam herbatę.

— Lubi pani czytać? — zapytał nagle.

— Bardzo. Książki zawsze pomagały mi uciec od problemów — odpowiedziałam szczerze.

Bartek uśmiechnął się smutno.

— Ja też chciałbym gdzieś uciec…

Te słowa rozdarły mi serce. Po jego wyjściu długo płakałam. Wiedziałam już, że muszę coś zrobić.

Następnego dnia zadzwoniłam anonimowo do MOPS-u. Opowiedziałam o swoich obserwacjach, o krzykach, o siniakach Bartka. Po rozmowie czułam ulgę i jednocześnie ogromny strach: co będzie dalej? Czy Ewa mi wybaczy? Czy Bartek będzie bezpieczny?

Kilka dni później na klatce pojawiły się dwie kobiety z opieki społecznej. Rozmawiały długo z Ewą i Andrzejem. Bartek przez cały czas siedział skulony na kanapie.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Andrzej wyprowadził się na jakiś czas. Ewa zaczęła częściej wychodzić z Bartkiem na spacer. Chłopiec coraz częściej uśmiechał się do mnie na podwórku.

Ale ja wciąż mam wyrzuty sumienia. Czy zrobiłam dobrze? Czy miałam prawo ingerować w ich życie?

Czasem wieczorem patrzę przez okno na światła sąsiednich mieszkań i zastanawiam się: ile takich historii rozgrywa się tuż obok nas? Ile dzieci czeka na pomoc, której nikt im nie udziela?

Czy naprawdę jesteśmy odpowiedzialni tylko za siebie? A może powinniśmy czasem odważyć się zrobić coś więcej… nawet jeśli to trudne?