Urodziny, które zmieniły wszystko: Czy potrafię pokochać rodzinę mojego syna?

– Nie wytrzymam dłużej, tato! – krzyknęłam, trzaskając drzwiami kuchni. – Albo ona, albo ja!

To był wieczór, którego nie zapomnę nigdy. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i świeżo parzonej kawy, a ja siedziałam przy stole, ściskając w dłoniach kubek tak mocno, że aż bolały mnie palce. Za tydzień miałam urodziny, a w mojej głowie kłębiły się myśli: jak uniknąć kolejnej rodzinnej awantury? Jak nie zaprosić synowej, nie raniąc przy tym mojego jedynego dziecka?

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Paweł – mój syn, moje oczko w głowie – po raz pierwszy przyprowadził do domu Martę. Był listopad, lało jak z cebra. Paweł stał w progu z szerokim uśmiechem, trzymając ją za rękę. Za nimi stała dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka, oboje patrzyli na mnie z nieśmiałością. – Mamo, to Marta. A to są jej dzieci: Szymon i Zosia – powiedział cicho.

Serce waliło mi jak młotem. Paweł, mój jedyny syn, nagle stał się częścią czyjejś rodziny. Marta wydawała się miła, nawet bardzo miła – przyniosła domowe ciasto i od razu zaproponowała pomoc w kuchni. Ale we mnie coś się łamało. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że Paweł wychowuje cudze dzieci. – Miło mi – wymamrotałam przez zaciśnięte zęby, ale wiedziałam, że kłamię i sobie, i im.

Od tamtej pory każde nasze spotkanie było napięte. Marta starała się być uprzejma – przynosiła ciasteczka, pytała o zdrowie, proponowała pomoc przy sprzątaniu. Dzieci były ciche i wycofane. Paweł wyglądał na szczęśliwego, ale ja nie mogłam pozbyć się uczucia straty. Jakby ktoś mi go zabrał.

W zeszłym roku po raz pierwszy nie świętowałam urodzin. Powiedziałam wszystkim, że nie mam nastroju, ale prawda była taka: nie chciałam widzieć Marty przy moim stole. W tym roku Paweł zapytał: – Mamo, zaprosisz nas? Dzieci chciałyby przynieść ci prezent. Spojrzałam mu prosto w oczy i odpowiedziałam: – Jeszcze nie wiem.

Siedziałam sama w mieszkaniu i rozmyślałam o wszystkim, co straciłam i co mogę jeszcze stracić. Moja siostra Basia powtarzała: – Daj mu żyć po swojemu! To nie wina Marty, że ma dzieci! Ale ona nie rozumiała. To nie ona patrzyła, jak jej syn co weekend znika do innej kobiety, to nie ona słyszała „babciu” od dzieci, które nie są jej krwią.

Pewnego wieczoru zadzwonił Paweł:
– Mamo, Marta się stara. Wiem, że ci ciężko, ale ona cię szanuje. Dzieci cię lubią. Czy naprawdę nie możesz nas zaprosić na urodziny?
Poczułam gulę w gardle.
– Pawle, to nie takie proste…
– Dlaczego? Co ci w niej przeszkadza? Że ma dzieci? Mam być sam do końca życia, bo ty nie możesz zaakceptować jej przeszłości?
Zamilkłam. Wiedziałam, że to niesprawiedliwe wobec niego, ale nie potrafiłam inaczej.

Następnego dnia zadzwoniła sąsiadka Irena:
– Słyszałaś? Marta dostała awans! Naprawdę porządna kobieta.
Kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się przez zaciśnięte zęby. Wszyscy mówili o niej dobrze – tylko ja nie potrafiłam dać jej szansy.

Wieczorem przed urodzinami siedziałam sama w salonie i przeglądałam stare zdjęcia: Paweł jako niemowlę, Paweł na studniówce, Paweł ze mną nad morzem… Łzy same płynęły mi po policzkach. Czy jestem złą matką? Czy jestem egoistką?

Telefon zadzwonił ponownie.
– Mamo… Jeśli nas jutro nie zaprosisz, to ja też nie przyjdę. Nie dam już rady tak żyć. Albo jesteśmy rodziną, albo nie.
Coś we mnie pękło. Wyobraziłam sobie pusty dom w dniu moich urodzin – bez jego głosu, bez śmiechu dzieci.

Tej nocy śnił mi się mój zmarły mąż. Siedział przy stole i śmiał się:
– Daj mu kochać po swojemu, Haniu. Nie urodziłaś go dla siebie.
Obudziłam się zapłakana.

Rano wysłałam Pawłowi wiadomość: „Przyjdźcie wszyscy jutro na obiad.” Ręce mi drżały podczas pisania.

Przyszli punktualnie o dwunastej. Marta przyniosła tort własnej roboty, dzieci bukiet polnych kwiatów zerwanych pod blokiem. Paweł objął mnie mocno jak dawniej.
– Wszystkiego najlepszego, babciu! – krzyknęła Zosia i wręczyła mi laurkę.
Patrzyłam na nich wszystkich razem i nagle dotarło do mnie: może nigdy nie pokocham Marty jak córki, może nigdy nie będę babcią taką jak sobie wyobrażali… Ale nie chcę już dłużej tracić syna.

Może jestem niedoskonałą matką. Może nigdy nie będę idealną babcią… Ale czy rodzina to nie jest właśnie to, co sami wybieramy?

Czy naprawdę można pokochać cudze dzieci jak własne? A może wystarczy po prostu dać im szansę?